poniedziałek, marca 16, 2009

Bruksela welcome to

Oto rozpoczął się mój trzeci tydzień pracy w Brukseli. Mając nadzieję, że kogoś interesuje jeszcze co u mnie słychać ;) postanowiłam napisać trochę o tym jak mi upłynęły ostatnie dwa tygodnie.

Do Brukseli przywiezli mnie rodzice. Do dziś się zastanawiam czy aby na pewno upchałam samochód do granic jego możliwości, bo mam wrażenie, że jeszcze conajmniej 1/3 tego co zostawiłam dałoby się jakoś wcisnąć.. no ale już trudno, trzeba będzie zabierać ze sobą przy okazji odwiedzin :). Podróż przebiegała bardzo płynnie dopóki nie zajechaliśmy do samej Brukseli. Udalo nam się wjechać do miasta ok 18:30, z kolei klucze do mieszkania mieliśmy odebrać dopiero o 19:15. Nic to, prawda? W końcu zawsze można trochę poczekać, ew. przejść się po okolicy czy coś. Taaaak.... tylko najpierw trzeba trafić na miejsce. A jak trafić, jak się nie ma mapy a gps pokazuje tylko 4 drogi na krzyż? No ale biorąc pod uwagę, że piszę siedząc w Brukseli nie trudno założyć, że jednak dotarliśmy. Bo i nam się udało. Jakoś tak o 19:45...

Pierwsza noc była pełna wrażeń, bo na kanapie ze mną spała chrapiąca Mama, a na dmuchanym materacu chrapiący Tata. Po jakimś czasie z racji na niewygody kanapy spali oboje razem na materacu. Po ich wyjeździe odkryłam, że saą górę kanapy - część pod poduszkami - można lekko unieść i jest wtedy o wiele wygodniejsza :D. Nie pamiętam w ogóle co mi się wtedy śniło, ale wiem, że były to tak fantastyczne bzdury, że szans nie maja na spełnienie (to dla tych co wierzą, że rzecz wyśniona pierwszej nocy w nowym miejscu się sprawdza ;) ). Rano Tatuś odkrył w okolicy polski sklepik, supermarkecik i piekarnie, więc dostałam zapas bagietek, który starczył mi na najbliższy tydzień. Fakt, że pod koniec tygodnia to łatiwej było taką bagietke siekeirą rozwalić niż nożem pokroić, ale liczy się fakt, że była ;).

Pierwszy tydzień w pracy minął błyskawicznie. Ciężko się trochę przestawić na wstawanie o 6:40-7:00 zamiast 9:00-9:30, ale jakos daję radę. Najgorzej jak muszę jechać do pobliskiej mieściny zamiast do centrum, bo wtedy wychodząc o 7:30 jestem w pracy nie na 8:00, tylko na 9:00. Generalnie pracę mogę zaczynać między 7:30 a 9:30, ale zawsze staram się być około 8:30, co by za późno do domu nie wracać. A właśnie, domek i powroty - pierwszy dzień w pracy był pełen stresu między innymi dlatego, że Nocek został w mieszkaniu sam. I to jak sie okazało nie na 9 godzin, tylko na 11. Na szczęście Nocuś to jednak kochane stworzonko i nic nie narozrabiał. Chyba spał cały czas, bo nawet jedzonka nie ruszył. W zasadzie to on ogólnie całymi dniami śpi, dopiero w nocy zaczyna mi świrować po okolicy udaremniając moje próby zasypiania lub nie budzenia się. Ale też i z drugiej strony niezły z niego system alarmowy - choćbym wyłączyła wszystkie budziki, Nocuś i tak będzie się o jedzenie dopominać. Nawet jak ma jeszcze coś w misce! Jemu się należy uwaga Kasi i coś nowego! :) No cały mój kotek po prostu :).

Jeśli chodzi o pracę, to na razie nie mam za wiele do roboty, głównie siedzę i się uczę. Tzn.. chyba inni myślą, że się uczą, bo jeszcze mi się w życiu nie zdarzyło, żeby czytanie 10 stronicowego dokumentu zajmowało 4 godziny. No chyba, że była to książka od techniki cyfrowej... Tak więc staram się czytać różne rzeczy na intraneci ei wyglądać na w miarę zajętą pożytecznymi zadaniami. Ale tak naprawdę to rano głównie czekam na lunch, a po południu na wyjście do domu. A na lunch naprawdę warto czekać... mniam... jakie tu rzeczy dają.. Codziennie 8 dań do wyboru, w tym zupa, zestaw warzywny na zimno, stek z dodatkami, danie ze zdrowej żywności, dwa jakies inne zestawy lub jedna z miliona różnych kanapek. A do tego sałatka własnej kompozycji jak ktoś chce, owoce, ciasto lub inny deser, jogurcik i picie. I to wszystko za grosze. Bo niestety płacić trzeba, ale nie od razu. Nabija się swoją kartę i koszt wszystkiego co się zjadło jest potrącany z pensji. Ale za to dostaje się od firmy kupony żywnościowe na każdy dzień warte mniej więcej tyle co niezbyt pazerna osóbka wyjada na stołówce. Tylko, o ironio, kuponami tymi na stołówce płacić nie można :D. Ale można w różnych restauracjach w mieście albo w sklepach :).

Poza czekaniem na lunch raz na jakiś czas chodzę na szkolenia. Tzn. raz na jakiś czas ze względu na to, że nie rozkładają się one równomiernie, bo tak naprawdę to szkoleń tych jest od groma. Maj mam cały zawalony po prostu - np jedno szkolenie 13 dni z rzędu. Dobra strona jest taka, że wszystkie szkolenia są w godzinach pracy :). W tym także nauka niderlandzkiego.

5 komentarzy:

Unknown pisze...

Zawsze podejrzewałem Cię o lenistwo pomimo że dobrze się kryłaś. Teraz jest dowód - sama opisałaś jak się lenisz w pracy :D Internet nie zapomina! :D:D:D

sikorka pisze...

A wiesz jak ciężko się lenić w pracy bez dostępu do internetu? To dopiero trzeba być kreatywnym :P

Scypio pisze...

Kreatywnym? Wystarczy usiasc w kuchni z panami managierami i sluchac ich wypowiedzi, dowodzacych brakow wyksztalceniu, albo usiasc w korytazu z "ekipa kreatywna" i grac w karty ;-)

...wspomnienia z awarii pradu, nazywanej Wielkim Sciemnianiem.

Unknown pisze...

no wiesz zaskoczylas mnie... nie tym lenistwem ale tym ze to jedzenie ci smakuje... ja tam sie zatrulam 2 czy 3 razy na stolowce KBC i juz wiecej nie zamierzam... nie wspominajac o nie do konca dobrze wygladajacych rzeczach ktore tam serwuje.. bllleeeee............

sikorka pisze...

no popatrz, a ja dopiero raz miałam taka sytuację, że nie miałam z czego wybierać bo nic mi się nie podobało..