piątek, października 01, 2010

Jakoś-takoś update'owo

Tak mnie coś ostatnio naszła ochota na ponowne podzielenie się ze światem jakimś fragmentem mojego życia, aż tu przypomniało mi się, że gdzieś tam kiedyś blog jakiś był. Po co więc tworzyć kolejny? Zapewne systematyczności i tak zabraknie, ale nuda w pracy na pewno wspiera blogo-twórstwo, podobnie jak i unikanie pracy w domu, tak więc zobaczymy co z tego wyniknie.

Może na początek taki mały update, bo to już zdrowo ponad rok od ostatniego wpisu! Nadal tkwię w Brukseli, ośrodku kontynentu naszego, ale może to i dobrze, bo przynajmniej dało rade w miarę uniknąć całej dramy krzyżowo-pomnikowej itp. W pracy nadal bez zmian, a jeśli już jakieś są, to raczej tylko na jeszcze nudniejsze i jeszcze mniej ambitne zadania. Mam wrażenie, że gdybym posiadała odrobinę więcej kreatywności i zdolności programistycznych, to mogłabym sobie stworzyć programik, który doskonale by mnie zastępował. I nawet nie wiem, czy doszedłby do 100 linii kodu..

Z doktoratem nadal wszystko tak jak było, czyli ja przynoszę pracę, profesorstwo stwierdza, że trzeba ją jeszcze ulepszyć, parę miesięcy później przynoszę swoją pracę, profesorstwo stwierdza, że trzeba ją jeszcze ulepszyć, parę miesięcy później... i tak w kółko. Ale nadal liczę, że to już ostatni raz. I tak właśnie między innymi przez to siedzę sobie w swojej nudnej robótce, bo przynajmniej nie wykańcza mnie to nerwowo, że się nie wyrabiam, a jedynie frustruje nudą, za to o 16:30 (maks) wychodzę i mogę zająć się unikaniem pisania dr ;). Ale jak tylko skończę pisać (tu wstaw odpowiednią apelację do dowolnego bóstwa, które może to przyspieszyć) szukam jakiejś nowej robótki!!

Tyle zawodowo - bez zmian większych. Za to w życiu osobistym to ja kurna chyba w jakiejś telenoweli jestem. Aczkolwiek nie mam już pewności, czy określanienie tego telenowelą jest odpowiednie, bo to na pewno żadna "Moda na sukces" - tutaj opuścisz tydzień i już jesteś stary do tyłu tak, że się połapać nie możesz! Za to treść jak najbardziej na telenowelę pasuje, sporo bohaterów, sporo absurdów, śmieszności, głupot, dramy itp. No ale o tym to chyba w jakimś innym odcinku ;).

piątek, kwietnia 17, 2009

Narty, narty i po nartach

Wyjazd w góry udał się całkiem nieźle, jeżeli nie liczyć faktu, że wieczory były strasznie nudne - w końcu co można robić w moim wieku z samymi rodzicami? - a dnie... w sumie też. Niestety po ostatniej wyprawie snowboardowej wcale nie wrócił mi radosny nastrój ekscytacji z zabawy na śniegu. Wręcz przeciwnie. W ogóle mi się nie chciało. Żadna frajda jeździć samemu, a do tego strach mnie nie opuszczał i zakręcanie było koszmarem. Dlatego w końcu zdecydowałam się na niemal całodzienną szkółkę i dopiero zrobiło się fajnie :). Strach odpuścił, w czasie odpoczynku było z kim pogadać, a i kontrola nad deseczką robiła się coraz lepsza. No i myślałam, że tak zostanie. Następnego dnia okazało się jednak, że byłam w błędzie. Ale co tam, wypatrzyłam na stoku swoją instruktorkę z dnia poprzedniego z grupą w której znalazło się parę osób już mi znanych, którym rodziny zafundowały szkolenie kilkudniowe. No i miałam drugi dzień szkolenia za darmo :D. Zdecydowanie następnym razem muszę jechać z kimś, szkoda tylko, że o to towarzystwo tak ciężko... Za to na pewno Wielkanoc to rewelacyjna pora na wyjazd. Na lodowcu piękny śnieg, a w dolinie 24 stopnie! I słoneczko przez calutki dzień! Się normalnie przysmażyłam tak, że teraz musze tony pudru nakładać, żeby nie było widać jaki kształt miały moje gogle i kask (mam takie bardzo czerwone trójkąty na policzkach, średnio to atrakcyjne ;) ).

Powrót do pracy nie był aż tak straszny, z racji tego, że na wyjeździe i tak wstawaliśmy o 7, więc za bardzo nie trzeba się było przestawiać. Tylko nudy straszne. Szef miał mi zostawić listę zadań zanim pojedzie na urlop. No i pojechał. Cały tydzień go nie ma. A listy ani widu, ani słychu. Dopiero dzisiejszy dzień przyniósł wreszcie jakieś ciekawe zdarzenie - zablokowałam sobie konto dostępowe do systemu :D Lol normalnie. A ile było zabawy z odkręcaniem tego!! Musiałam szefową całego działu prosić, żeby do administracji maila wysłała z prośbą o zresetowanie mojego hasła. Na szczęście następnym razem będę już mogła resetować sama.

Ostatnimi czasy zajmuje się planowaniem przyjazdu do domu. Strasznie dużo z tym wszystkim problemów, bo:
- okazuje się, że moją belgijską kartą maestro to mogę się pocałować, a nie w internecie płacić (nawet mi nie przyszło do głowy wcześniej tego sprawdzać, wydawało mi się, że w tzw. cywilizowanych krajach nie wydają kart, które się do tego nie nadają), w związku z czym bilet, to mogę sobie najwyżej kupić jak rodzice ze swojej karty dadzą skorzystać (czego robić nie lubię), albo jak sobie wyrobię własną kartę kredytową,
- niezależnie od tego kiedy pojadę, tanie loty są zawsze w środku dnia, co wiąże się z koniecznością brania conajmniej połowy dnia wolnego (a jak wiadomo konieczność oszczędzania tych dni na wyjazd do Meksyku i obronę znacząco kurczą opcje urlopowe),
- w niektóre weekendy nie mogę przylecieć bo w piątek i w poniedziałek mam szkolenia, więc nie ma mowy o wolnym,
- przyjazdy chcę od razu skoordynować z konsultacjami i egzaminami, ale weź tu dogadaj się ze wszystkimi komisjami egzaminacyjnymi, każdemu profesorowi zawsze coś nie pasi,
- im dłużej zwlekam z kupnem, tym bilety droższe,
- korzystne godziny lotów są drogie z założenia,
- za każdą płatność kartą kredytową firmy pobierają skandaliczne opłaty, więc lepiej kupić kilka biletów na raz,
- z jednej wypłaty mogę sobie pozwolić co najwyżej na dwa bilety w średniej cenie, więc i tak skończy się na wysokich opłatach w którymś momencie.

No dobra, dość marudzenia ;). Z dobrych stron, to w czasie mojego wyjazdu Nocek nie zniszczył mieszkania, za co należy się nam obojgu medal. Zdecydowanie ;). I znajomym, którzy się nim zajmowali też, zwłaszcza za skrajne wykończenie fizyczne do jakiego doprowadzili raz Nocka w czasie zabawy. Muszę się tego od nich nauczyć, to może przestanie mi ta bestia tak świrować po nocach ;).

A poza tym odkryłam, że na bloggera mogę się logować w pracy ;).

wtorek, kwietnia 07, 2009

To już miesiąc!!

Kolejny tydzień za mną. Tak właściwie, to aż ciężko uwierzyć, że minął juz miesiąc! Dziś wreszcie dostanę wypłatę i przestanę marudzić, że jestem spłukana ;). Jestem jedyną z przyjezdznych osób, która zaczęła pracę na początku miesiąca, reszta przyjechała w połowie, dzięki czemu już po dwóch tygodniach mieli zastrzyk gotówki. A ja skazana byłam na 5 tygodni życia z oszczędności...

Jak na razie trzymam się całkiem nieźle. Już się zadomowiłam, więc wypadałoby w końcu zabrać się za doktoracik... ale cholernie mi się nie chce.. no i co mam z tym zrobić? No nic tylko kopnąć się w zadek i zmusić, żeby wreszcie mieć to za sobą. Trzymajcie za mnie kciuki!

Poza tym powoli rozwijam sobie sieć kontaktów. Ostatni piątek spędziłam na grze w pokera w towarzystwie jednego Polaka, jego dziewczyny (też Polki), pewnego Słowaka i Węgra - z całego tego towarzystwa tylko Polak był mi znany wcześniej, a z jego dziewczyną wymieniłam parę maili. Na szczęście okazała się być wszystkim tym, czego się spodziewałam i myślę, że ona też się na mnie nie zawiodła, więc się chyba zaprzyjaźnimy :). Niestety cała ta ekipa mieszka w Leuven, miejscowości położonej w podobnej odległości od Brukseli jak Stargard od Szczecina. Ogólnie ok 20 minut jazdy IC, jeżeli jest bezpośredni, maks 50 minut jak się wsiądzie w osobowe g*** zatrzymujące się na każdej stacji. Jak nie trudno się domyślić nie jest to za fajna sytuacja, bo jako dziewczyna raczej nie mam ochoty sprawdzać w pojedynkę jakości towarzystwa jeżdżącego nocnymi pociągami i autobusami do/po Brukseli. Z tego względu takie spotkanka wymagają dodatkowej organizacji - spania dla mnie (no i zostawienia kotu odpowiednio obszernej porcji żywności ;) ). Niestety Kasia i Marcin nie mają u siebie zbyt dobrych warunków, no ale spanie na jedną noc w pozycji embrionalnej na dwóch zsuniętych fotelach jest do zrobienia (w końcu ostatnio to przetestowałam :) ). Węgier ma u siebie o wiele lepsze warunki, bo ma dla gości normalna rozkładaną kanapę, ale ze względu na jego nie do końca jasny stosunek do mnie wolę nie ryzykować jak zrozumiałby przyjęcie przeze mnie zaproszenia. Mam nadzieję, że uda się któregoś razu zabrać ekipę do mnie. Co prawda będą ciężkie warunki, bo przenocowanie 5 osób na jednej rozkładanej kanapie i jednym dmuchanym materacu wymaga odrobiny finezji, ale przecież da się zrobić! :) Strasznie mi tu brakuje towarzystwa.. dobrze, że umiem sama się sobą zająć ;).

Niedługo Święta i z tej okazji rodzice zaprosili mnie na wyjazd w góry. Fajnie z ich strony, że mi sponsorują, szkoda tylko, że nie zasponsorowali biletu, bo przez ich ociąganie się z zarezerwowaniem miejsc zamiast 102 euro musiałam za niego zapłacić 285. No i co z tego, że z ich karty poszło? Mogli uprzedzić, że nie muszę im oddawać! No ale nie ma co sknerzyć w momencie kiedy stawiają spanie, jedzenie i skipassik ;) Ciekawa jestem jak się w tym roku poczuję na desce, bo po ostatnim sezonie miałam cholerną ochotę rzucić to w diabły i wrócić do nart... ale tym razem nie będzie żadnej głupiej instruktorki, więc powinnam odzyskać radość z jazdy :).

Jako, że zapewne nie wypocę żadnego więcej wpisiku przed urlopem życzę wszystkim od razu Wesołych Świąt, smacznego jajka i kubłów wody wylanych na wrednych sąsiadów (jak ktoś chce, to zapraszam, mam tu takiego jednego co się na mnie wydzierał po francusku po tym jak Nocek odwiedził jego balkon ;) ).

poniedziałek, marca 23, 2009

Bruksela take two

W zeszłym tygodniu zaczęłam kurs niderlandzkiego. Muszę stwierdzić, że język jest dużo przyjemniejszy niż mi sie wydawało, ale może to tylko kwestia akcentu mojej nauczycielki?

Na zajęcia chodzę z jeszcze jednym Polakiem i wszystko wskazuje na to, że mamy podobną prędkość uczenia się, a więc jak na razie nie nudzę się na lekcjach, a wręcz przeciwnie. Czas mija bardzo szybko, mimo, że mamy na raz 3 godziny zajęć. Robimy sobi ew środku 5-10 minutową przerwę i raczej nie kończymy przed czasem, a mimo to nie mam w czasie zajęć wiecznie tłukącej mi sie w głowie myśli "kiedy to się wreszcie skończy?". Dopiero jak po lekcjach widzę ile nowego materiału przyniosły kolejne zajęcia ogarnia mnie lekkie przerażenie. Teraz mam tydzień przerwy, teoretycznie po to, żeby wiedza miała czas się wchłonąć ;).

W pracy wreszcie coś zaczyna się ruszać, ale nadal przez większość czasu nie mam nic do roboty, co zaczyna być coraz bardziej frustrujące, zwłaszcza jak mi potem każą wypełniać rozpiskę tego co robiłam danego dnia. No ale co ja mam poradzić na to, że nie ma nic dla mnie do roboty? :/

W domku jest całkiem niezle, Nocek jak na razie za wiele nie narozrabiał, poza przyprawieniem mnie w sobote o zawał, kiedy to postanowił wybrać się na balkon sąsiada, co się sąsiadowi bardzo, bardzo nie spodobało, a ja się tylko nasłuchałam jak na mnie bluzgał po francusku (generalnie przerażający był już sam odgłos otwierania się jego drzwi balkonowych). A wszystko przez to, że podobno nie można w ogóle puszczać kota na balkon. No ja rozumiem jeżeli chodzi o to, że wtedy może wleźć do kogoś, ale wydaje mi się, że to jest ogólnie zabronione. Tak powiedziała dozorczyni, ale co ja tam z moim francuskim mogłam niby z tego zrozumieć? Właścicielka mieszkania się zdziwiła jak jej to powtórzyłam , bo przecież to jej balkon i co komu do tego co się tam dzieje? Mam nadzieję dzisiaj dostać od niej wiadomośc na temat piekarnika (ten w mieszkaniu nie do końca działa i miał go dziś ktoś przyjść obejrzeć), to przy okazji napiszę do niej z pytaniem co ona na to, żebym zamontowała (w sposób nie pozostawiający trwałych śladów) siatkę czy coś na balkonie, żeby uniemożliwić Nockowi odwiedzanie sąsiadów, ale zapewnić mu możliwość wychodzenia na dwór.

A propos wychodzenia, to wczoraj z Nockiem zwiedzaliśmy naszą klatkę schodową :). Już wiem, że skubaniec będzie próbował wyleźć ze smyczy jeśli nie będę go pilnować, więc muszę na niego uważać. Na chwilę obecną plan jest taki, żeby poczekać aż będzie trochę cieplej i zabrać go w przenośce do parku. Tym razem nie będę w ogóle się nim zajmować, tylko wezmę książkę, a kociak niech się powoli przyzwyczaja do hałasu. Zobaczymy co z tego wyjdzie.

P.S.
Jak na razie oba wpisy na bloga tworzyłam w godzinach pracy, żeby przynajmniej czymś się zająć. Za to publikować ich w pracy nie mogę, bo nadal nie mam dostępu do netu. Ale wiem już, że pierwszy szczebelek władzy zaakceptował moją prośbę o internet! :)

poniedziałek, marca 16, 2009

Bruksela welcome to

Oto rozpoczął się mój trzeci tydzień pracy w Brukseli. Mając nadzieję, że kogoś interesuje jeszcze co u mnie słychać ;) postanowiłam napisać trochę o tym jak mi upłynęły ostatnie dwa tygodnie.

Do Brukseli przywiezli mnie rodzice. Do dziś się zastanawiam czy aby na pewno upchałam samochód do granic jego możliwości, bo mam wrażenie, że jeszcze conajmniej 1/3 tego co zostawiłam dałoby się jakoś wcisnąć.. no ale już trudno, trzeba będzie zabierać ze sobą przy okazji odwiedzin :). Podróż przebiegała bardzo płynnie dopóki nie zajechaliśmy do samej Brukseli. Udalo nam się wjechać do miasta ok 18:30, z kolei klucze do mieszkania mieliśmy odebrać dopiero o 19:15. Nic to, prawda? W końcu zawsze można trochę poczekać, ew. przejść się po okolicy czy coś. Taaaak.... tylko najpierw trzeba trafić na miejsce. A jak trafić, jak się nie ma mapy a gps pokazuje tylko 4 drogi na krzyż? No ale biorąc pod uwagę, że piszę siedząc w Brukseli nie trudno założyć, że jednak dotarliśmy. Bo i nam się udało. Jakoś tak o 19:45...

Pierwsza noc była pełna wrażeń, bo na kanapie ze mną spała chrapiąca Mama, a na dmuchanym materacu chrapiący Tata. Po jakimś czasie z racji na niewygody kanapy spali oboje razem na materacu. Po ich wyjeździe odkryłam, że saą górę kanapy - część pod poduszkami - można lekko unieść i jest wtedy o wiele wygodniejsza :D. Nie pamiętam w ogóle co mi się wtedy śniło, ale wiem, że były to tak fantastyczne bzdury, że szans nie maja na spełnienie (to dla tych co wierzą, że rzecz wyśniona pierwszej nocy w nowym miejscu się sprawdza ;) ). Rano Tatuś odkrył w okolicy polski sklepik, supermarkecik i piekarnie, więc dostałam zapas bagietek, który starczył mi na najbliższy tydzień. Fakt, że pod koniec tygodnia to łatiwej było taką bagietke siekeirą rozwalić niż nożem pokroić, ale liczy się fakt, że była ;).

Pierwszy tydzień w pracy minął błyskawicznie. Ciężko się trochę przestawić na wstawanie o 6:40-7:00 zamiast 9:00-9:30, ale jakos daję radę. Najgorzej jak muszę jechać do pobliskiej mieściny zamiast do centrum, bo wtedy wychodząc o 7:30 jestem w pracy nie na 8:00, tylko na 9:00. Generalnie pracę mogę zaczynać między 7:30 a 9:30, ale zawsze staram się być około 8:30, co by za późno do domu nie wracać. A właśnie, domek i powroty - pierwszy dzień w pracy był pełen stresu między innymi dlatego, że Nocek został w mieszkaniu sam. I to jak sie okazało nie na 9 godzin, tylko na 11. Na szczęście Nocuś to jednak kochane stworzonko i nic nie narozrabiał. Chyba spał cały czas, bo nawet jedzonka nie ruszył. W zasadzie to on ogólnie całymi dniami śpi, dopiero w nocy zaczyna mi świrować po okolicy udaremniając moje próby zasypiania lub nie budzenia się. Ale też i z drugiej strony niezły z niego system alarmowy - choćbym wyłączyła wszystkie budziki, Nocuś i tak będzie się o jedzenie dopominać. Nawet jak ma jeszcze coś w misce! Jemu się należy uwaga Kasi i coś nowego! :) No cały mój kotek po prostu :).

Jeśli chodzi o pracę, to na razie nie mam za wiele do roboty, głównie siedzę i się uczę. Tzn.. chyba inni myślą, że się uczą, bo jeszcze mi się w życiu nie zdarzyło, żeby czytanie 10 stronicowego dokumentu zajmowało 4 godziny. No chyba, że była to książka od techniki cyfrowej... Tak więc staram się czytać różne rzeczy na intraneci ei wyglądać na w miarę zajętą pożytecznymi zadaniami. Ale tak naprawdę to rano głównie czekam na lunch, a po południu na wyjście do domu. A na lunch naprawdę warto czekać... mniam... jakie tu rzeczy dają.. Codziennie 8 dań do wyboru, w tym zupa, zestaw warzywny na zimno, stek z dodatkami, danie ze zdrowej żywności, dwa jakies inne zestawy lub jedna z miliona różnych kanapek. A do tego sałatka własnej kompozycji jak ktoś chce, owoce, ciasto lub inny deser, jogurcik i picie. I to wszystko za grosze. Bo niestety płacić trzeba, ale nie od razu. Nabija się swoją kartę i koszt wszystkiego co się zjadło jest potrącany z pensji. Ale za to dostaje się od firmy kupony żywnościowe na każdy dzień warte mniej więcej tyle co niezbyt pazerna osóbka wyjada na stołówce. Tylko, o ironio, kuponami tymi na stołówce płacić nie można :D. Ale można w różnych restauracjach w mieście albo w sklepach :).

Poza czekaniem na lunch raz na jakiś czas chodzę na szkolenia. Tzn. raz na jakiś czas ze względu na to, że nie rozkładają się one równomiernie, bo tak naprawdę to szkoleń tych jest od groma. Maj mam cały zawalony po prostu - np jedno szkolenie 13 dni z rzędu. Dobra strona jest taka, że wszystkie szkolenia są w godzinach pracy :). W tym także nauka niderlandzkiego.

niedziela, lutego 22, 2009

Czasami warto czekać :)

Do mojego wyjazdu został niecały tydzień, więc kiedy tylko mogę staram się chociaż na chwilę spotkać ze znajomymi i pożegnać się. Niektórzy powiedzieliby, że powinnam raczej każdą chwilę poświęcać na pisanie pracy, ale jeżeli pracy nie skończę teraz, to cóż... będzie kiepsko, ale będę jeszcze miała szansę napisać później, za to spotkać się z ludźmi nie będzie już tak łatwo...

W związku z całą akcją na piątek zaprosiłam moje najstarsze grono znajomych, mój kochany klubik. Zdawałoby się, że znamy się od zawsze, są jak moja druga rodzina - łącznie z tym, że potrafią być podobnie denerwujący ;). Naturalnym było, że zjawi też mój Były (tak, właśnie ten jeden, jedyny, który zasłużył sobie na to miano). Dawno się nie widzieliśmy i zastanawiałam się jak to będzie. Od naszego zerwania minęło już 5 lat. W tym czasie spotkaliśmy się w gronie znajomych parę razy i nie było dobrze. Po samym zerwaniu, to wiadomo, ale traf chciał, że on się bardzo zmienił przy swojej następnej dziewczynie. Dało się zauważyć trochę poprawy, ale ogólnie wyszło na gorsze, bo nie dość, że większość denerwujących zachowań została, to uciekł mu cały urok osobisty. Potem słyszałam, że się rozstali i że troszkę wrócił do siebie. No i proszę - rzeczywiście, znów był ten łobuzerski uśmieszek, poczucie humoru, umiejętność śmiania się z siebie i ten urok duszy towarzystwa. Aż mi się normalnie przypomniało dlaczego się w nim kiedyś zakochałam :). Nie, nie, nie myślcie sobie, to już naprawdę historia, ale cieszy mnie, że jest z nim lepiej. No i okazało się, że jednak dobrze go znam! (musiałam się zapytać o pewne jego zachowanie z czasów poprzedniej dziewczyny, które mi się wtedy zupełnie nie zgadzało z tym co o nim wiem ;) ).

No ale teraz już się pewnie każdy niemal zastanawia o co chodzi z tym czekaniem. Otóż ja mam takie dziwne coś w sobie, że nie lubię źle myśleć o ludziach. Naprawdę nie lubię. Szczególnie jeżeli wiem, że tę osobę stać na więcej. Po prostu nie mogę się pogodzić z tym, że czyjaś opinia w moich oczach jest dużo niższa niżby mogła być. Może to dlatego, że sama nie lubię pozostawiać złego wrażenia. A o nim niestety przez ostatnie lata miałam bardzo złe zdanie. Zbyt wiele kłamstw wyszło na jaw, zbyt wiele niezabliźnionych ran bolało. Generalnie mimo iż to ja jego rzuciłam, tak naprawdę czułam się tak, jakby to on rzucił mnie. Bo właściwie tak właśnie było - zerwałam bo w końcu pogodziłam się z tym, że on mi nie chce dać tego, czego potrzebuję. (To tak w skrócie, bo to przecież wcale nie było takie proste, ale rozpisywać mi się nie chce ;) ). No i złe wrażenie zostało. A potem - przez to całe "wychodzenie na jaw" - jeszcze się pogorszyło. I fakt, że trzeba się było z wielu rzeczy i ogólnych pozostałych po związku spraw przez lata całe leczyć też nie pomagał. Ale jak tu niby oczekiwać przeprosin od kogoś, kogo się porzuciło? Zwłaszcza gdy minęły już miesiące i lata? A tu proszę... doczekałam się :). I to nie samego "przepraszam", które przecież tak naprawdę niewiele znaczy samo w sobie, tylko całej rozmowy. Nie wyrzutów i usprawiedliwień, tylko porządnej, szczerej rozmowy z przyznawaniem się do błędów, do własnej głupoty i niedojrzałości. Z mojej strony trochę też ;). I naprawdę bardzo się z tego cieszę :). Bo teraz już nie muszę myśleć źle, przeżywać w głowie dialogów, tego co chciałabym powiedzieć, usłyszeć - a zdarzało mi się tak czasami, kiedy jakaś niezaleczona jeszcze ranka się odzywała w związku z jakąś podobną sytuacją. A teraz... po prostu czuję się oczyszczona... jakbym zrzuciła jakiś balast, z którego istnienia nawet nie zdawałam sobie sprawy. I mogę powiedzieć tylko jedno - dziękuję :).

Kto wie.. może zdarzy się, że ktoś jeszcze postanowi się zrehabilitować? Może mimo wszystko warto nie tracić na to nadziei? :)

piątek, grudnia 12, 2008

Cicha muzyka w tle. Przytłumione światło. Nieśmiałe spojrzenia uciekają przed sobą. Delikatny uśmiech i wciąż nieśmiałe pytanie w oczach. W odpowiedzi uśmiech, ukradkowe spojrzenie, raz, drugi, za każdym razem coraz dłużej zatrzymujące się na pytających oczach. W wyciągniętej dłoni ostrożnie składam swoją. Muzyka wkracza do serca, kierując krokami. Zatapiam się w niej, tak jak zatapiam się w Twoich ramionach. Z początku z dystansem, potem coraz pewniej wtulona w to moje własne miejsce. Ty też najpierw ostrożnie obejmujesz, by w końcu przytulić prawdziwie, bo tak właśnie być powinno...

Świat przestaje istnieć, zostały dwa istnienia złączone ze sobą, poruszające się lekko w rytm muzyki. Policzek przy policzku, przymknięte oczy i tylko szeptane do ucha "kocham Cię"...

W oku kręci się łza, tak długo na to czekałam. To stąd te wszystkie rumieńce, ta magia tego wieczoru. A przecież to zaledwie początek...

Spragnione uczucia ciało z emocji drży, a każdy dotyk jest jak muśnięcie pióra. Maleńki pocałunek w tym miejscu, tuż za uchem, a jakby przeszedł sztorm. Nie chcesz, nie oczekujesz, nie żądasz, a przecież każdy ruch i spojrzenie zdradzają pragnienie, tak długo na to czekałeś.

Przy sercu serce, przy dłoni dłoń, przy ustach usta. Czas biegnie obok, mijając nas. I tak już zawsze, i tak do końca, na wieki wieków, póki sen trwa...

poniedziałek, września 01, 2008

Tresowanie kota, czyli dlaczego mężczyźni nie rozumieją kobiet

Podono kota da się wytresować. A przynajmniej tak twierdzą niektórzy. Ale zeby to się udało to potrzeba kilku rzeczy:
a) cierpliwości,
b) jeszcze więcej cierpliwości,
c) no i tak odrobinę dodatkowej cierpliwości i dobrej woli,
d) kota, który akurat w danej materii chce się dać wytresować (ew. po prostu nie ma nic przeciwko temu).

Nie trzeba chyba mówić, ze punkt d) jest tu ze wszystkich najwazniejszy. Bo jak kot się nie chce dać wytresować, to nic z tego. Zadne dobre chęci ani cierpliwość nie pomogą.

Jak więc sprawić, zeby kot dał się wytresować? Tego nikt nie wie... moze jeśli będzie nas dość mocno kochał, chciał nam sprawić przyjemność, uzna, ze to dobra zabawa... Moze się udać. Jedno jest pewne - nic na siłę. Zmuszany kot moze nam w bardzo nieprzyjemny sposób pokazać co o nas myśli.

Odwołajmy się teraz to innej kwestii: dlaczego kobiety lubią koty? Jest jedna anegdotka na ten temat, której nie pamiętam dość dobrze, by całą przytoczyć, ale mówi ona o męskiego goryczy, jak to koty takie niestałe, nieprzewidywalne, robią co chcą, idą, gdzie chcą, w jednej chwili się łaszą i mruczą, w drugiej rzucają się na Ciebie z pazurami - a kobiety je kochają! Podczas gdy za te same cechy tępią facetów. Otóz Panowie, kobiety nie porównują Was z kotami! Nigdy w zyciu! One nie kochają kotów jak partnerów. O nie. Kobiety kochają koty, bo koty uosabiają to wszystko, czym one same chciałyby być i za co chciałyby być kochane. Wolność, niezalezność, kapryśność. I przede wszystkim to jedno: jak kot do Ciebie przyjdzie się połasić i przytulić, dać pogłaskać, to nie dlatego, ze musi, bo do Ciebie nalezy, bo tego wymaga lojalność, bo tak pragnie być doceniony i nagrodzony. On przyjdzie bo po prostu mu na tym zalezy. Bo tego właśnie pragnie - być blisko Ciebie. To największy dowód uczucia jakim Cię darzy. Kobiety i koty rozumieją się doskonale, dlatego się kochają. Bo są do siebie bardzo podobni.

I teraz wróćmy do początkowej myśli tego posta. Czy kota mozna wytresować? Jezeli kot nie chce, to nie. A skoro koty i kobiety są tak do siebie podobni, to czy mozna wytresować kobietę? No nie bardzo, chyba, ze sama zechce. W takim razie odpowiedzcie mi Panowie na to pytanie: dlaczego ciągle próbujecie? Dlaczego chcecie nas zmusić, byśmy były kimś innym? Oswoić, dostosować do swoich wymagań, przenicować na swoją modłę? To tylko obie strony doprowadza do frustracji ;).

Jak najłatwiej kogoś zmienić? Zmuszając? A moze wystarczy wybadać grunt i przekonać, ze warto?

P.S.
Tak, wiem, ze my kobiety często próbujemy zmieniać męzczyzn. Ale zauważcie, ze nam często się udaje. To chyba coś świadczy o stosowanych metodach, czyz nie? ;)

Facet - egocentryk, czyli ciąg dalszy

Kazdy człowiek jest egoistą. I dobrze. Jak to swego czasu stwierdziła w telewizji jakaś (podobno) znana kobieca osobistość (nazwiska za nic nie pamiętam) - egoizm jest zdrowy. Oczywiście w zdrowych ilościach. Kazdy powinien dbać o swoje potrzeby i o ile nie stara się ich zaspokoić kosztem innych - super. Tak samo nie nalezy pozwalać innym zaspokajać swoich potrzeb kosztem nas. Egocentryzm z kolei, to juz co innego. Przynajmniej w moim rozumieniu (jakoś nigdy nie chciało mi się sprawdzać w słowniku, czy rzeczywiście jest az taka róznica ;) ).

Faceta - egocentryka tez nietrudno poznać. I, co moze dziwić, ma on sporo wspólnego z facetem - desperatem jeśli chodzi o niektóre zachowania.

Przede wszystkim facet-egocentryk dostrzega tylko to co jest w jego bezpośrednim otoczeniu. Np. jezeli nie umówiliście się konkretnie, tylko on obiecał dać znać lub umawialiście się wstępnie jakiś czas wcześniej, a danego dnia wpadnie jego kumpel i zaprosi na piwo, to jemu nawet do głowy nie przyjdzie, zeby poinformować, ze plany zmienił. I nie będzie miał zadnego uznania dla Waszego prawa do wyrazania pretensji. Wręcz potrafi się w takiej sytuacji obrazić.

Facet-egocentryk w swoim mniemaniu jest doskonały. Tzn. nigdy nie robi nic źle, a jezeli Ty coś źle odbierzesz to po prostu jak śmiesz?? Jak mozesz mu coś zarzucać??

Facet-egocentryk wie najlepiej. Co zrobił, co chciał zrobić, jak to mogło być odebrane, co Ty myślisz, czego Ty chcesz, co powinnaś, czego nie powinnaś. A jeśli się myli, to patrz punkt pierwszy - on wie najlepiej, koniec, kropka.

Ogólnie rzecz biorąc, facet-egocentryk, przy całym swoim spojrzeniu na siebie, uwaza, ze jezeli on zaprosił Cię na randkę (czasem jedną, czasem więcej) lub w jakikolwiek inny sposób wyraził zainteresowanie Twoją osobą w kontekście innym niz czysto kumplowski, to teraz mu się nalezy. Innymi słowy potrafi zachowywać się tak, jakbyście byli parą od lat. "Stare, dobre małzeństwo". Po pierwszej randce od razu nastawienie roszczeniowe: zawieź mnie, przywieź mnie, zrób mi to, zrób mi tamto, itp.

Takze desperat moze przejawiać zachowania egocentryczne, z tym ze on działa na emocjach. Np. egocentryk zazyczy sobie, zebyś do niego przyjechała. Bo on tak chce, bo mozesz, no i o co Tobie chodzi, czemu niby nie? Będzie się odwoływał do swojej pokrętnej logiki ("Ty masz blizej" "Eeee... niby jak to blizej? Przeciez to taka sama droga!" "No ale ty masz samochód"). Z kolei desperat będzie raczej próbował wzbudzić litość i inne emocje ("Tak bardzo się za Tobą stęskniłem, proszę, przyjedź chociaz na chwileczkę, tak marzę o tym, zeby Cię zobaczyć").

Jezeli oba typy mają tendencję do podobnych zachowań (bo i egocentryk moze biegać za Tobą jak desperat, dopóki nie poczuje, ze Cię zdobył), to jak ich od siebie odróznić? Bardzo prosto:

Desperat pragnie Ciebie - taką jaką jesteś - zamknąć w złotej klatce, jak najszybciej, zebyś mu broń Boze nie uciekła. Ewentualnie próbuje namówić Cię na pewne ustępstwa lub zmiany. Egocentryk nie tworzy klatki. On tworzy Ciebie. Ma wizję jaka powinnaś być i dązy do jej realizacji, niezaleznie od tego co Ty o tym myślisz.

czwartek, sierpnia 28, 2008

Facet - desperat, czyli dlaczego mi przeszło, część I

Spośród róznych facetów, którzy stawali mi do tej pory na drodze jeden typ szczególnie mnie drazni, a ostatnio coś się chyba zrobił popularny. Nie wiem, moze to kwestia wieku, moze dotychczasowych doświadczeń, faktem jednak jest, ze nie tylko wśród kobiet mozna znaleźć związkowe desperatki. Męzczyźni tez od tej kategorii nie stronią.

Po czym poznać faceta - desperata? Kilka wskazówek, nie od razu oznaczają one desperację, nie zawsze są obecne wszystkie, część nich zresztą jest ze sobą sprzeczna, wszystko zalezy od konkretnego typu faceta. Nie mniej jednak większa ilość spełnionych punktów na raz moze być wskazówką, ze to właśnie on - zdesperowany koleś.

Przede wszystkim desperat nie chce tracić czasu na nic, od razu przechodzi do rzeczy - w słowach i w czynach. Z tym wiąze się większość punktów.

1. Bardzo szybko stwierdza, ze jest zakochany/zauroczony, chociaz jeszcze nie mieliście szansy dobrze się poznać.
2. Bardzo szybko inicjuje kontakt fizyczny, niezaleznie od Twojej reakcji na pierwsze próby.
3. Zachwyca się Tobą czyniąc z Ciebie ideał bez skazy, czym tylko dowodzi, ze tak naprawdę Cię nie zna.
4. Nie moze zyć bez Ciebie. Nie mówi, ze nie moze, on naprawdę nie moze. Musi być z Tobą w stałym kontakcie, wyrzuca dłuzszy brak odpowiedzi, juz po pierwszej randce potrafi mieć pretensje o brak inicjatywy. Chce być z Tobą dzień i noc. I wychodzi z załozenia, ze Ty tez tego chcesz.
5. Lepiej od Ciebie wie co czujesz do niego.
6. Jest gotów spełnić nawet najgłupsze Twoje pragnienie, Twoje zdanie jest dla niego rozkazem, a bez Twojej decyzji i aprobaty nie potrafi o niczym zdecydować (patrz punkt 4).
7. Klei się do Ciebie non stop, ma pretensje, jak wyjmiesz dłoń z jego dłoni, zeby się podrapać po głowie, a jesli nie jest w centrum Twojej uwagi non-stop, to zaczyna biadolić, ze juz go nie chcesz, ze Ci się znudził, albo był tylko Twoim chwilowym kaprysem.
8. Bardzo wcześnie zaczyna się zachowywać jakbyście byli "starym, dobrym małzeństwem".
- Juz przy pierwszej wizycie potrafi ganiać cały wieczór po Twoim domu w samym szlafroku, albo z nogami na stole zasiąść z piwkiem przed piłką nozną. No i naturalne, ze Ty sama ugotujesz, sama podasz, a on łaskawie zje. Czułości to przeciez dla mlodych par są.
- Niemal na wstępie zarzuca Cię swoimi oczekiwaniami co do związku, kto będzie prał, kto gotował, kto prasował. Przy czym nie omieszkuje wskazywać Ci tych wszystkich punktów, w których musisz się zmienić, bo ma juz opracowaną strategię "poprawy" dla Ciebie.

To najwazniejsze elementy, które przyszły mi do głowy w tej chwili. Wiem, ze wiele osób moze nie zgodzić się ze mną w kwestii istnienia etapów w związku, ale ja mimo wszystko uwazam, ze pewien podział istnieje. Desperat, charakteryzuje się tym, ze bardzo szybko trafia na etap ostatni - etap robienia planów zyciowych dotyczących Waszego wspólnego zycia.

W kazdym związku, licząc od pierwszej randki, kiedy jeszcze związku nie ma tak w sumie, mozna wydzielić etap poznawania się, wzajemnego zauroczenia, fascynacji, pogłębiania uczuć i stabilizacji. Nazwy rzuciłam sobie z głowy, ale generalnie idea jest taka:
1. Spotykasz kogoś.
2. Poznajesz go.
3. Zaprzyjaźniasz się.
4. Zaczyna Cię fascynować.
5. Przychodzi zauroczenie.
6. Chcesz go przedstawić wszystkim swoim znajomym.
7. Świat "zewnętrzny" traci na znaczeniu.
8. "My" staje się pewnikiem - nikt nie myśli o tym, "jak to będzie jak się rozstaniemy", bo ta opcja przestaje być brana pod uwagę.
9. Zaczynacie rozmawiać o wzajemnych oczekiwaniach wprost, nie obawiając się, ze mówiąc czego chcecie i co Wam się nie podoba zagrozicie istnieniu związku.
10. Świat zewnętrzny znów zaczyna istnieć, Wasz prywatny świat zaczyna się stawać jego naturalną częścią, czujecie się ze sobą swobodnie w każdym towarzystwie, krytyka drugiej osoby przez Waszych bliskich nie ma znaczenia, bo _Wy_ macie pewność, że dobrze wybraliście (nie mówię tu o pewności "to ten/ta", bo tej niektórzy nienasyceni nie mają nigdy ;) ).
11. Wasze wspólne plany zaczynają wybiegać coraz dalej w przyszłość i dotyczyć coraz poważniejszych spraw.

No - mniej więcej coś takiego. Czasem kolejność się miesza, niektóre elementy się po prostu przeskakuje. Podobnie jeśli chodzi o czas trwania - niektórzy długo zatrzymują się na poszczególnych etapach, inni mają swoje etapy dłuzsze i krótsze, itp. Kwestia osoby. Problem pojawia się wtedy, kiedy dwie osoby są na zupełnie róznych etapach i tego nie dostrzegają. Albo nie chcą zrozumieć. I tak desperat szybko przechodzi do planów, odstraszając tym tylko kobietę, która dopiero go poznaje i jeszcze nie wie, czy chce sobie z nim układać zycie. Albo zaczyna od swoich oczekiwań uznając, ze przeciez jedno czy dwa przyjęte zaproszenia na randkę = "tak, chętnie się do Ciebie wprowadzę", czy coś.

Na koniec link do fajnego wpisu o zdesperowanych kobietach. Mezczyźni są tacy sami:
http://www.askmen.com/dating/curtsmith_200/240_dating_advice.html

środa, sierpnia 27, 2008

To be single or not to be single..

Ostatnimi czasy coraz częściej nachodzą mnie myśli o tym, że chyba nie mam ochoty na związek. I tylko pytanie powstaje - dlaczego? (no ok, powstaje także pytanie "skąd taki wniosek", ale to może później ;) ). Jeśli więc mi się nie odechce, to w najbliższym czasie powstanie seria postów o - jakże by inaczej - moich przemyśleniach damsko męskich. No ale do rzeczy...

Czy lepiej jest być samemu, czy z kimś? Oto jest pytanie. Większość osób bez zastanowienia odpowie, że z kimś. A ja odpowiem inaczej - z "tym" kimś. Z odpowiednią osobą - jasne, że lepiej. No ale wiadomo, że bez sensu decydować się na bycie z kimś bo po prostu można. Ale nie od razu wiadomo, że to "ten" ktoś. Czasem dopiero po jakimś czasie nabieramy takiej pewności. I tu jest właśnie problem - jak stwierdzić, że warto poświęcić ten czas wstępny? Kiedyś uważałam, że warto każdemu dać szanse, bo co nas zbawi kilka dni czy tygodni, jeżeli można zyskać cudowne życie? Tylko... teraz jakoś mi się odechciało... Nie jest źle tak jak jest... Na imprezę można zawsze jakiegoś kumpla zabrać, z braku seksu też zbytnio nie cierpię, a i na to pewnie dałoby się coś zaradzić w razie desperackiej potrzeby. Chłodna analiza jasno pokazuje, że tak jest wręcz lepiej. Dlaczego tak uważam? No to podsumujmy:

Zalety bycia w związku:

1. Mamy kogoś, kto się nami interesuje, z kim możemy dzielić się swoim życiem,
2. Mamy z kim spędzać czas, o kogo dbać i zabiegać,
3. Mamy u kogo szukać wsparcia w trudnych chwilach,
4. W przypadku sformalizowania związku mamy z kim dzielić trudy życia codziennego pod względem obowiązków i finansów (w sumie to nie trzeba od razu formalizacji, wystarczy wspólne gospodarstwo),
5. I jeszcze bezpieczny i w miarę odpowiadający potrzebom dostęp do czułości, no i seksu ;).

No ale czy to naprawdę tak dużo gorzej wszystko wypada, gdy jesteśmy sami?

ad. 1., 2. i 3.
Wystarczy mieć dobrych przyjaciół i rodzinę, a już mamy z kim spędzać czas, dzielić się swoimi przeżyciami, o kogo się troszczyć, w kim znajdować wsparcie. A jeśli potrzebujemy czuć czyjąś obecność przez cały czas, to przy w miarę normalnym życiu osobistym (jak w pierwszym zdaniu tego punktu) naprawdę wystarczy po prostu sprawić sobie jakiegoś zwierzaka. I jest z nim mniej problemów niż z drugim człowiekiem. A do tego zajmuje mniej miejsca (no chyba, że mamy doga błękitnego na przykład ;) ).
ad. 4.
No tu już gorzej. Jeżeli mieszkamy sami, musimy sobie sami radzić. Można ew. znaleźć sobie współlokatora. Takiego co pomaga i płaci, a nie sierściatego darmozjada ;).
ad. 5.
W kwestii czułości - zależy jakie mamy stosunki z przyjaciółmi. Ale tak czy siak, zawsze można sobie sprawić kochanka/kochankę, w zależności od potrzeb ;).

Popatrzmy za to z drugiej strony - zalety bycia singlem w odniesieniu do bycia w związku:

1. Nasz czas jest tylko nasz. Dzielimy się nim tylko ze sobą i z tym z kim chcemy i potrzebujemy. No i z rodziną - tu nie zawsze musimy chcieć i potrzebować ;). Nasz kalendarz dostosowujemy przede wszystkim do własnych potrzeb, sami ustalamy kiedy co mamy ochotę robić, kiedy spotkać się ze znajomymi, a kiedy olać to wszystko i po prostu walnąć się na kanapie i posufitować. Żadnych (prawie) konsultacji z innymi w sprawie naszych planów i powodów takiego a nie innego działania. I z tego wynika punkt drugi:
2. Nikomu nie musimy się tłumaczyć z tego co robimy, co lubimy i czego chcemy.
3. Swobodę mamy nie tylko w zarządzaniu swoim czasem, ale też i w kwestii finansów, meblowania mieszkania, malowania ścian, składania skarpetek, ubierania się i wszelkich temu podobnych bzdur.

Tak więc, skoro jesteśmy w stanie wynagrodzić sobie braki zalet związkowych, a zalety dodatkowe są nieporównywalne - czy warto w ogóle angażować się w coś poważnego? W sumie widzę tylko jedną poważną wadę, której istnienia lub braku nie da się przewidzieć. Kiedy wszyscy przyjaciele założą rodziny mogą już nie mieć dla nas tyle czasu. Albo zmienić się tak, że zabraknie wspólnych tematów do rozmowy. Ale przecież nie ma rozwiązań bez wad...