piątek, grudnia 15, 2006

Z pamiętnika Otaku Saki cd.

Nagle zmienił się wyraz twarzy Matsu-san, zniknęła zwykła mina, a pojawiło się skupienie podobne do tego, które towarzyszy człowiekowi w walce. Miałam wrażenie, że jego ręka sięga do miecza, przez co napięły się bardziej wszystkie moje mięsnie, w tym momencie jednak Matsu-san wstał i wyszedł tak szybkim krokiem jak tylko można. Może to tylko było moje przywidzenie? Może to jednak przyprawy dały znać o sobie?... Do takiego wniosku doszlismy z panem Asahiną, postanowiłam więc nie dzielić się z nim moim spostrzeżeniem, może to jednak było tylko złudzenie...

Matsu-san długo nie wracał, postanowilismy więc udać się do pokoju, a Fungeki pojawił się wkrótce. Okazało się, że miecze sprawiają mu straszny problem. Uznał je za przeklęte lub solidnie nawiedzone. Chciały go zmusić do morderstwa! Opisał mon, który wywołał w nim taką agresję - mon Yasuki, jednej z rodzin klanu Kraba. Asahina-san zdawał się rozumieć nawet dlaczego to własnie ta rodzina, jeżeli istotnie miecze były nawiedzane duszą zmarłego yojimbo z rodziny Daidoji miałoby to sens - istniał jakis konflikt między rodziną Daidoji a rodziną Yasuki. Mam nadzieję, że kiedys usłyszę całą historię.

Zgodnie z prosbą Matsu, dotrzymując wczesniej złożonej obietnicy, Asahina-san zaczął rozmowę z duchem miecza... duchem jak okazało się bardzo czystym i szlachetnym, który z pewnoscią nie mógłby namawiać Matsu-san do czynienia krzywdy... Dziwne... ta cała historia staje się coraz bardziej intrygująca... Nie mogę ukryć, że moja ciewkawosć rosnie. Oby jak najszybciej się wyjasniło! Ostatnie zdanie podtrzymuję przede wszystkim ze względu na nocne zdarzenia :/.

Obudził mnie nagły ruch. To Matsu-san. Zerwał się z posłania i z mieczem w dłoni a morderstwem w oczach rzucił do drzwi. Całe szczęscie, że udało mi się stanąć mu na drodze!! Nie zareagował na swoje imię, rzucił się w moim kierunku ewidentnie chcąc szybko usunąć mnie z drogi, by ruszyć dalej. Kiedy nie udało mu się dostać do drzwi ewidentnie był gotów przejsć przez scianę!! Nie chciałam z nim walczyć mieczem, zranić go w takim stanie byłoby niegodnie, szczególnie, gdy widać było, że po prostu nie jest w stanie zapanować nad sobą i nie jest swiadom tego co robi. Szybko i krótko - tak, żeby padł na ziemię! Tylko jak to zrobić? Dobry cios w szczękę powinien pozbawić go przytomnosci! Niestety, udało mu się zrobić unik. Nie upadłam na ziemię, straciłam jednak możliwosć zadawania ciosów i nie znajdowałam się już na drodze do drzwi. Matsu-san wyszedł na korytarz i sprawa zaczynała wyglądać na straconą - mogłam go już nie powstrzymać! Asahina-san obudził się w międzyczasie, spojrzał na mnie - kilka krótkich słów wyjasnienia, gdy razem ruszylismy w kierunku korytarza, po czym wystarczyło "Matsu-san!!"... Niemalże krzyk pana Asahiny przywrócił Matsu-san do przytomnosci umysłu. Powoli odwrócił się i wrócił do pokoju wyglądając na skrajnie wyczerpanego... Ułożylismy nasze futony tak, by w razie czego miał jak najtrudniejszy dostęp do drzwi i położylismy się spać. Na szczęscie nic więcej nie wydarzyło się tej nocy...

Rankiem jak zwykle z Matsu-san obudzilismy się mniej więcej w tym samym czasie, Asahina-san zas nadal pogrążony był w głębokim snie. Zjedlismy sniadanie w pokoju, by jak najmniej ryzykować możliwosć spotkania z kims z rodziny Yasuki. Czy wspominałam, że Matsu-san pokazał mi na czym polega gra w kosci? Akurat dzisiaj cos mu nie szło. Postanowilismy zatem dla zabicia czasu poćwiczyć trochę razem. Wyszlismy więc na zewnątrz, zamienilismy miecze na bokeny i stanęlismy na przeciw siebie. Matsu-san ruszył pierwszy, udało mi się zablokować jego cios - pierwszy, drugi, trzeci... Matsu-san wyglądał na coraz bardziej zdekoncentrowanego, albo raczej... skoncentrowanego na jednym - znów wracał na jego twarz wyraz chęci mordu, uniósł miecz w ostatnim ciosie, ale ja byłam szybsza! Krótkie cięcie w bok i koniec walki. Nie sądziłam, że aż tak się odsłoni, obawiam się, że również moje uderzenie miało w sobie więcej siły niż zamierzałam i Matsu-san mógł doznać znacznych obrażeń, nie pokazał jednak tego po sobie, jak na prawdziwego samuraja przystało. Na razie jednak postaram się unikać krzyżowania z nim miecza (bokenu). Całe szczęscie, że nasza podróż nie należy do zbyt forsownych.

Zauważyłam cos dziwnego w czasie tej walki, zastanawiałam się, czy nie powiedzieć o tym Matsu-san, albo może Asahinie-san... wydaje mi się jednak, że mogłoby to przyniesć więcej szkody niż korzysci, lepiej upewnię się wpierw, że to było cos nadzwyczajnego.

Matsu-san udał się do pokoju, ja zas postanowiłam zajrzeć do Ki. To był dobry pomysł, choć nie wynikło z tego nic dobrego. Ki miał opuchniętą lewą tylną pęcinę - mogło mu się to przydarzyć kiedykolwiek, może nieuzwyczajony do tak wolnej podróży organizm rumaka zareagował w ten sposób, może jakis kamień na drodze, a może... nie, lepiej nie tworzyć teorii spiskowych. Najważniejsze i najgorsze zarazem jest to, że potrzeba mu przynajmniej 3 dni by doszedł do siebie, trzeba więc opóźnić wyjazd. Nie wyobrażam sobie pozostawienia tu mojego rumaka, podobnie jak nie wyobrażam sobie jechać na psie, eh, znaczy - "koniu" wg większosci rokugańczyków... Na szczęscie moi towarzysze okazali się wyrozumiali i zgodzili się odsunąć wyjazd. Oznacza to niestety 3 dni nudy w zatłoczonym zajeździe... ech...

środa, listopada 29, 2006

Z pamiętnika Otaku Saki

Ciąg dalszy opowiesci niniejszym zamieszczam. Niestety trochę rzeczy uciekło już pamięci, więc zobaczymy co z tego wyjdzie. Następnym razem jednak piszę zaraz po sesji ;). Postanowiłam zmienic formę i pisać w pierwszej osobie, tak, by lepiej oddać punkt widzenia Otaku.


Dotarlismy do wioski, która, trzeba przyznać, wyglądała na naprawdę dobrze. Powitał nas, jak należy, sam zarządca wioski, a był to człowiek niezwykły. O ile wiekszosć wiesniaków na widok samuraja niemalże ucieka w popłochu, a strach wiecznie czai się w ich oczach, o tyle ten człowiek, choć pełen pokory i szacunku, sprawiał także wrażenie pewnego siebie i znającego swoją wartosć. Natychmiast oddał nam do użytku swe domostwo, które stanowiło wzór samo w sobie - skoro tak dbał o swój dom, nic dziwnego, że i wioska była dobrze zarządzana. Wydaje mi się, że człowiek ten był niegdys żołnierzem, choć samurajskiej krwi w nim nie ma zachował jednak godnosć kogos, kto zasłużył się w walce.

Zjedlismy posiłek (ten zupełny brak ochoty na korzystanie z przypraw zawsze mnie zastanawiał, ale jakos nie chciałam psuć radosci gospodyni z podejmowania nas dodając na jej oczach własnych), a potem jakos... nie chciało się psuć harmonii tego domu odbierając go włascicielom na nocleg. Okazało się, że do najbliższego zajazdu jest naprawdę niedaleko, więc postanowilismy tam wyruszyć. Cała wioska, ale przede wszystkim dom zarządcy i on sam wywarły chyba duże wrażenie nie tylko na mnie, chciałam podarować im cos odchodząc, żaden jednak prezent nie mógłby się równać z darem Asahiny-san. Nigdy nie widziałam czegos tak pięknego, małego, a zarazem pełnego przepychu - a było to małe inkrustowane pudełeczko, w którym spoczywały liscie jednej z najlepszych herbat. Ciekawe musi być domostwo Żurawia, skoro można w nim znaleźć tak piękne drobiazgi...

Matsu-san już wczesniej opuscił domostwo i zdaje się, że próbował "zaprzyjaźnić się" z moim wierzchowcem. Cóż... nie mogłam tego przewidzieć, gdybym wiedziała, że ktos wpadnie na taki pomysł uprzedziłabym, że Ki nie lubi obcych. Toleruje jedynie podstawową opiekę stajennych. Na szczęscie on sam był w dobrym nastroju i nie chciał robic krzywdy, szczypnął tylko Matsu-san w rękę nie czyniąc większej krzywdy.

W zajeździe jak zwykle tłok. Gdyby nie to, że wysłano mnie tu z misją wymagającą przebywania w towarzystwie Asahiny-san, dużo chętniej odeszłabym z Ki kawałek dalej, gdzies, gdzie z dala od hałasu można położyć się w trawie i patrzeć w gwiazdy... Może i nocleg w poscieli ma przewagę wygody, ale za to o ileż swobodniej człowiek czuje się na zewnątrz, przy bliskim sobie stworzeniu...

Zajazd, do którego trafilismy, pełen był różnego towarzystwa. Ciekawą odmianą było to, że to nie nasza grupa wzbudzała największe zainteresowanie, lecz siedzący przy innym stoliku ronin. Zaiste rzadki to widok.

Zamówilismy posiłek i zgodnie z obietnicą użyczyłam panu Asahinie zielonego pieprzu. Matsu-san też zapragnął spróbować jednorożcowych przypraw, poprosił, bym jego ryż z owocami przyprawiła tak jak sobie. Wiem jak reagują inni na nasze przyprawy, dodałam zatem jedynie połowę chili, lepiej na pierwszy raz nie ryzykować. Co prawda musiałam przez to sama zjesć podobnie przyprawioną porcję, myslę jednak, że było warto. Miło, że znalazł się Lew o umysle otwartym na tyle, by próbować nowych rzeczy, zamiast na wejsciu odrzucać to co inne :).

Bylismy w połowie posiłku, kiedy stało się cos dziwnego...

wtorek, listopada 28, 2006

Zmiany

Każdy człowiek czasem czuje, że musi cos zmienić. I mnie też tak jakos naszło. No ale włosów sobie przecież nie obetnę (no niech ktos tylko spróbuje mi obciąć, zamorduje!!!), poza tym to chodziło o inne zmiany, o zmiany w otoczeniu. Miałam nieodpartą ochotę cos poprzestawiać, a w domu najlepiej przecież nadają się do przestawiania meble :).

Jak wymysliłam, tak też zrobiłam, co prawda ciąganie wielkiego biurka z jednego pokoju do drugiego wymagało trochę wysiłku, że nie wspomnę o przzestawianiu łóżka, które w żadną stronę sie w drzwi całkiem nie miesci ;). Ale po kolei.

Od jakiegos czasu stoi u mnie w domku pusty pokoik. Kiedys miał byc pokojem komputerowym, ale w dobie laptopów okazało się to niepotrzebne ;). No i szkoda przecież, żeby się taki pokoik marnował, szczególnie kiedy łóżko zagraca mi pół pokoju, prawda? I tak własnie mysląc ostatecznie dorobiłam się sypialni :D. A w moim pokoiku jest teraz tyle miejsca, że tańczyć można :). Do tego mam duże biurko, więc nareszcie mogę się spokojnie pomiescić z moimi komputerami i papierami. No i poprzestawiałam szafki tak, że teraz są bardziej funkcjonalne.
A co w tym wszystkim dało mi najwięcej satysfakcji? Sama zmiana ustawienia? Nie :). Praca :). Cztery bite godzinki męczenia się, ale poradziłam sobie sama ze wszystkim i jestem z siebie dumna :). Tylko na wszelki wypadek z góry uprzedzam, przemeblowania u nikogo robić nie będę ;).

niedziela, listopada 19, 2006

Otaku, historii ciąg dalszy

No to nareszcie udało mi się zebrać w sobie, żeby kontynuować opowiesć o niezwykle ciekawie dobranej grupie podróżnych ;).

Nie wspomniałam ostatnio zdaje się o skandalicznym zachowaniu Matsu. Otóż Matsu-san został wysłany z misją odwiezienia do rodziny mieczy należących do zmarłego w obronie swego pana yojimbo Żurawia. Niestety, obowiązek ten w połączeniu z towarzystwem kolejnego Żurawia + narwany charakter typowy w jego rodzinie, sprawiły, że Matsu chlapnął niepotrzebnie jęzorem o raz za dużo. Ale zacznijmy kawałek wczesniej.

Żaden porządny Lew nie byłby zachwycony podróżując ze znienawidzonym Żurawiem i pogardzanym Jednorożcem (delikatnie mówiąc). "Zachwyt" ten z pewnoscią stawał się jeszcze mniejszy wraz ze wzrostem prawdopodobieństwa napotkania znajomych twarzy. Możliwe, że własnie to sprawiło iż nasz towarzysz podróży mając już dosć unikania wzroku innych Lwów postanowił założyć pełną zbroję, dzięki czemu mógł twarz ukryć za maską. Z pewnoscią służyło to tylko i wyłącznie temu, by jego twarz była ukryta, gdyż z pewnoscią nie mógł w ten sposób ukryć swej tożsamosci. Ba! Stał się wręcz bardziej zauważalny! :D Jego irytacja sięgała zenitu, nic więc dziwnego, że komentarz pana Asahiny, który zrozumieć nie mógł po co wdziewać na siebie ciężką zbroję, skończył się nieprzemyslaną odzywką.

"Wolę być przygotowany na wszystko, żeby móc dobrze spełniać swoje obowiązki, nie to, co niektórzy yojimbo." - mniej więcej tak to brzmiało. Może gdyby nie sytuacja, taka uwaga przeszłaby wszystkim mimo uszu. Niestety w momencie, gdy w jego sakwie spoczywały miecze niedawno zmarłego yojimbo aluzja i nawiązanie nasuwały się same. Od tego momentu Asahina przestał uznawać istnienie Matsu. Mojej kochanej Otaku było w sumie wszystko jedno, kolejny dowód na to, że Lwy są dziwne i tyle. Nie mniej jednak atmosfera zrobiła się naprawdę ciężka. Jak to dobrze, że Otaku nie należy do zbyt rozmownych, więc brak konwersacji wcale jej nie przeszkadza.

Pierwszy postój Saki (Panna Wojny, czyli nasza Otaku ;) ) postanowiła wykorzystać na malutkie polowanie. W końcu nie wiadomo kiedy znów nadarzy się okazja. Udało jej się upolować królika, którego następnie oporządziła na uboczu, chcąc oszczędzić tego widoku towarzyszom. Następnie przyrządziła go na ogniu i zaproponowała pozostałym. W sumie można powiedzieć, że niewielkim zaskoczeniem był dla niej zupełny brak oporów ze strony Lwa, przyjął on spokojnie udko zwierzątka i jadł powoli, zagryzając innym prowiantem. Pan Asahina odmówił posiłku, obrażenie się jednak byłoby nie na miejscu, powszechnie wiadomym jest, że Rokugańczycy mają zupełnie inną dietę i nie są przyzwyczajeni przede wszystkim do używanych przez Jednorożce przypraw. Nie mniej jednak miło było, że Matsu sróbował bez oporów, on zdaje się nie miał nigdy szansy sprawdzić osobiscie jak wygląda jedzenie Jednorożców. Nawet pochwalił :).

Można powiedzieć, że powrót na trakt był ciekawy. A własciwie same przygotowania do powrotu. Dla Otaku interakcja z koniem to rzecz naturalna, w każdym aspekcie, jednak jak się okazuje są tacy, dla których siodłanie konia to nie tylko trudnosć, ale niemalże zupełnie obce zajęcia. Widok człowieka próbującego założyć siodło i zapiąć popręg tak jak czynił to Asahina wywołałby spazmy smiechu u każdego Jednoroga, stąd wiele wysiłku wymagało powstrzymanie smiechu i wymyslenie jakiegos sposobu na to, by mu pomóc, a jednoczesnie nie urazić propozycją. Absolutnie nie wchodziło w grę pozostawienie sprawy samej sobie, gdyż źle zamocowane siodło mogło spowodować wiele szkód w sytuacji zagrożenia. Na szczęscie Asahina przyjął pomoc z wdzięcznoscią uznając, że rzeczywiscie powinien zająć się raczej zabezpieczeniem przyrządów malarskich.

Czy wspominałam już, że Asahina-san uwielbia malować? Nieźle mu to wychodzi. Na jednym z postojów namalował rumaka Otaku, która postanowiła przy najbliższej okazji poprosić go o taki rysunek. Byłby idealną ozdobą.

W czasie przygotowań do odjazdu dało się zauważyć, że Matsu-san zachowuje się trochę dziwnie. Tak jakby unikał swojego "konia", czy cos... No ale w sumie on jest ogólnie dziwny, może to też jakis jego zwyczaj.

Jazda w towarzystwie tych dwojga była dla Saki momentami torturą, bo to wręcz sadyzm zmuszać konia do tak wolnego ruchu. Niestety, wierzchowce towarzyszy nie byłyby nawet w stanie dotrzymać kroku koniowi Otaku. Dlatego z niezwykłą wdzięcznoscią przyjęła możliwosć "rozprostowania kosci". Matsu-san zaproponował, że pojedzie do przodu sprawdzić drogę - takiej szansy nie można było przepuscić i ostatecznie skończyło się na tym, że pojechała Otaku. Nareszcie :). Móc czuć ten wiatr we włosach, móc zjednoczyć się z koniem i po prostu pędzić przed siebie, póki droga się nie skończy... Tak się zatopiła w tych myslach, że odjechała naprawdę daleko, nim się zorientowała. Szkoda było wracać, ale niestety, obowiązki wzywają.

Zdaje się, że nieobecnosć Otaku dobrze wpłynęła na pozostałą dwójkę, bo rozmawiali po jej powrocie. Nie wypadało się wtrącać, ale z toku rozmowy wynikało, że Matsu-san naraził się duchowi własciciela wiezionych przez siebie mieczy, a Asahina-san obiecał sprawdzić, czy może cos z tym zrobić, jak tylko będzie miał trochę ciszy i spokoju. I dobrze. Atmosfera się trochę rozluźniła, Asahina znów zauważał Matsu, a perspektywa pokoju w zajeździe zdawała się wyjątkowo cieszyć tego drugiego. Niestety rzeczywistosć bywa brutalna...

Zajazd okazał się być bardzo malutki, nie było miejsca na nocleg gdzie indziej niż we wspólnej sali. Karczmarz dwoił się i troił by znaleźć jakis pokój, ale w tym celu musiałby skąds wyrzucić innych samurajów. Komus się to zdecydowanie nie spodobało i swoją bardzo niepochlebną opinię o Żurawiach postanowił wyrazić głosno. Otaku wstała gwałtownie słysząc obraźliwe słowa, ale to Matsu-san udał się zobaczyć kto smie obrażać posłów (wszak obaj - zarówno Matsu, jak i Asahina - podążali na ziemie Żurawia z oficjalnymi misjami). Sprawy nie dało się załagodzić i tym sposobem doszło do pojedynku. Matsu kontra Matsu w pojedynku o honor Żurawia. Kto nie widział, ten by nie uwierzył ;). Otaku wolała zostać z Asahiną, zamiast wyjsć popatrzeć, ewidentnie jednak to Fungeki (albo jakos tak ;) ), a więc nasz towarzysz, zwyciężył. Co więcej, zwycięstwo to przyniosło mu nie tylko poważanie i szacunek, tak ogólny, jak i z pewnoscią ze strony samego Asahiny, ale także miejsce w pokoju. Trzech innych Matsu (drugo-rangowych, a więc stojących od naszych bohaterów odrobinę wyżej w hierarchii) zaprosiło to jakże ciekawe towarzystwo do swojego pokoju. Nie były to dobre warunki dla Asahiny by zrobił cokolwiek to było, co obiecał Matsu, nie mniej jednak z pewnoscią było to lepsze od spania we wspólnej sali. Naturalnie, gdyby doszło do tego ostatniego, Otaku zwyczajnie poszłaby spać na powietrzu ze swoim wierzchowcem.

Drugo-rangowi Matsu już wychodzili, gdy Saki się obudziła, jednak postanowiła udać, że spi nadal, dzięki czemu mogła uniknąć niezręcznej sytuacji. Na szczęscie Matsu-san obudził się na tyle szybko, że zdążył pożegnać "gospodarzy" w imieniu całej grupy.

Zdecydowaną, podstawową wadą zajazdu było jedzenie, niby smaczne, ale mdłe jakies - na szczęscie przezorny zawsze ubezpieczony i Saki zabrała ze sobą pokaźny pakiet przypraw. Matsu-san wyraził przyprawami zainteresowanie, a Asahina-san nawet zapytał, czy będzie mógł za któryms razem skorzystać z zielonego pieprzu.

Asahina-san spał dłużej niż pozostali, a Matsu-san znów był jakis dziwny, w końcu jednak wyruszyli w dalszą drogę. Nim przekroczyli granice ziem Matsu, napotkali slady niezwykle podobne do tych, jakie pozostawiła bestia, która zabiła yojimbo Żurawia. Otaku postanowiła jednak nie wyruszać w slad za nią, zadaniem Saki było w końcu chronić Asahinę, a nie tropić bestię. Powiadomili jednak o swoim znalezisku patrol graniczny.

Tym razem historia kończy się w chwili, gdy nasza grupa dociera do wioski, w której pragną odnowić swoje zapasy. Zobaczymy co będzie dalej :).

czwartek, listopada 16, 2006

Doświadczenia

Zdecydowana większosć ludzi (a przynajmniej tak mi się wydaje) dzieli doswiadczenia, czyli to, co im się przytrafia, na dwa typy - dobre i złe. Czy jednak jest to podział słuszny? To już zależy od punktu widzenia, jednak ja się z takim podziałem nie zgadzam. Według mnie doswiadczenia można dzielić na te przyjemne, które dają nam radosć, czy satysfakcję, oraz na te niemiłe, których chętnie bysmy uniknęli, ale jednak miały miejsce. Czy to się czyms w ogóle różni? Dlaczego niby wprowadzam takie rozgraniczenie? Otóż i spieszę wyjasnić.

Uważam, że żadnego doswiadczenia nie można nazwać złym. Z jednego prostego powodu: nic nie dzieje się bez przyczyny. To co przydarza się nam czyni nas tym, kim jestesmy, zatem gdybysmy zrezygnowali ze wszystkich nieprzyjemnych doswiadczeń, bylibysmy innymi ludźmi. Co więcej, nasze działania mają wpływ nie tylko na nas, ale także na otoczenie - na inne osoby. Każde doswiadczenie niesie zatem w sobie cos dobrego, w ostatecznosci jesli nie dla nas, to przynajmniej dla kogos innego. Każde zdarzenie ma swoje uzasadnienie w swietle tego, do czego było potrzebne. Przykład? Nie chcę używać zbyt wielu przykładów ze swojego życia, nie zależy mi, żeby wszyscy wiedzieli o czym mówie, ale spróbujemy ;).

Zdarzenie nieprzyjemne, ale niosące w sobie dobrą naukę na przyszłosć: zostałam krótko mówiac wykorzystana, nacierpiałam się przez to dosć sporo, ale co z tego wynikło? Nauczyłam się, że są ludzie, którzy by osiągnąć cel potrafią kłamać w żywe oczy i być przy tym bardzo przekonujący, od tamtej pory zmniejszył się trochę poziom mojej naiwnosci i zaufania jakim obdarzam ludzi i ich zachowanie.

Zdarzenie nieprzyjemne dla mnie, ale o dobrych skutkach dla innych: tu niestety nie podam przykładu wprost, poprzestanę na tym, że zdecydowałam się na cos, co w tamtej perspektywie czasowej wydawało się dla mnie dobre, a czego, jak się potem okazało, pragnęła również inna osoba, przysporzyło mi to sporo cierpień, ale tej drugiej osobie przysporzyłoby jeszcze więcej, a tak pozwoliło jej znaleźć szczęscie gdzie indziej :).

Czas pozwala spojrzeć na wszystko z innej perspektywy, to naturalne, czasami zastanawiam się tylko, czy takie moje rozumowanie nie oznacza jednoczesnie, że wierzę w przeznaczenie. Bo jakże inaczej to wytłumaczyć? Dzieje się to, co się dziać powinno. Co ma wisieć, nie utonie, ma byc twoje, to będzie i inne temu podobne powiedzenia. Ciekawe... czy przeznaczenie naprawde istnieje? Taki kawałek moich rozmyslań :).

piątek, listopada 10, 2006

Kolejny dzień

Zaczął się kolejny dzień. No ok, zaczął, to się już jakis czas temu (ciągle zapominam o nie używaniu twardego "si" bo się wszystko sypie :/), ale w jakos dopiero teraz zebrało mi się na pisanie o tym ;).

Jak widać blogger ze mnie kiepski, rzadko pisuje, ale z drugiej strony to nawet dobrze, bo to znaczy, że albo nie ma o czym - czyli nic złego się nie dzieje ;), albo nie ma kiedy - czyli też dobrze :).

Dzisiaj mój samochodzik został uprowadzony. Biedactwo moje kochane się nacierpi teraz, a ja tu wychodzę z siebei z niepokoju. A co się stało? Otóż mamie zabrakło benzynki w aucie i czasu na tankowanie, więc wzięła moje autko, które ma zupełnie inną dynamikę jazdy, w ogóle inaczej sie prowadzi, no i nie ma roku, tylko lat 13... :/ Jak wyjeżdżała z garażu, to myslałam, że zawału dostanę, szczególnie jak jechała celując prosto w słupek od bramy wjazdowej... i to, że jeżdżę chwilowo lepszym autkiem wcale mi nastroju nie poprawia ;).

Ostatnio w ogóle różnie to z moim nastrojem bywa, chociaż nie można ogólnie powiedzieć, że jest źle :). Tak tylko czasem jest troszkę gorzej niż przeciętnie. Ale trzeba powiedzieć, że i tak ten rok to najbardziej towarzyski rok mojego życia, tyle co w tym roku wychodziłam wieczorami z domu, to chyba przez całe życie by mi się nie zebrało ;) - no ok, pobytu we Francji nie liczę, tam było troszkę inaczej i to jest jakby osobny etap mojego życia, a tu porównujemy ostatni rok z resztą lat w Polsce ;). Nawet rodzice się już przyzwyczaili, że wieczorami mnie po prostu nie ma, smieją się tylko, że zaczynam życie studenckie dopiero po studiach ;). No cóż, lepiej późno, niż wcale :D. Tak sobie myslę, że pod koniec grudnia, czy też na początku stycznia, czeka mnie tworzenie podsumowania za ten roczek :). Ogólnie, to go lubię, ten roczek oficjalnie należy do moich ulubionych :).

poniedziałek, października 30, 2006

Sesyjka :)

No to pierwsza nowa sesyjka zakończona. Humorek rzeczywiscie się od tego poprawił ;).

Moja nowa postać nazywa się Otaku Saki. Otaku to rodzina z klanu Jednorożca, więc jest swego rodzaju outsiderem w całej reszcie swiata Rokuganu. Do tego jak na kobietę z rodu Otaku przystało, ukończyła szkołę Panien Wojny Otaku - szkołę, do której nie dopuszcza się żadnych facetów (panowie z rodziny Otaku pełnią zaszczytną rolę opiekowania się końmi - sami nie mogą ich dosiadać). Samurai-ko z tej szkoły nie składają żadnej przysięgi czystosci (na szczęscie ;) ), same wybierają moment, w którym należy odłożyć miecz i zacząć służyć klanowi w inny sposób, dbając o jego przetrwanie. Przy tym jesli dobrze zrozumiałam, klan Jednorożca jest tym, w którym panuje największa swoboda zawierania małżeństw - wcale nie muszą być one aranżowane (aczkolwiek biorąc pod uwagę powinowactwo krwi ciężko tego uniknąć).

Tyle o mojej postaci, nie ma ona jakiejs szczególnej historii, jest dosć przeciętna, jedyna chyba wyróżniająca ją rzecz to to, że dla przyjemnosci gra sobie czasem na flecie - to prawdopodobnie sposób na odreagowanie raczej milczącego trybu życia panien wojny ;).

Saki żyła sobie spokojnym, niczym nie zakłóconym, zwyczajnym życiem Jednorożca do momentu przybycia pewnego posłańca. Co wiózł, od kogo i do kogo - tego nie wie i nie ma to znaczenia. Znaczenie ma fakt, że na ziemie Jednorożca przybył sam, gdyż niedaleko granicy, jeszcze na ziemiach Lwa, które przekraczał, jego yojimbo oddał życie ratując go przed stworzeniem przypominającym te z Krain Cienia. Oznaczało to, że nikt nie będzie chronił posłańca w drodze powrotnej, a do tego nie można było dopuscić. szczególnie gdy posłańcem był członek jedynego w miarę przyjaznego klanu - Żurawia. Saki powierzono misję poprowadzenia posłańca bezpiecznie przez ziemie Lwa, aż do jego miejsca przeznaczenia na ziemiach rodzinnych.

Dziwna to była para, szczególnie gdy popatrzeć na nich dosiadających koni, tudzież raczej konia (pięknego, wielkiego i dumnego wierzchowca Otaku) i psa (kuca znaczy, skakać to on pewnie umie, ale wyglądać to nei wygląda ;) ). Ale tak naprawdę dziwni stali się, gdy dołączył do nich trzeci towarzysz. Matsu. Dla niewtajemniczonych nadmienię, że Matsu to jedna z najbardziej wojowniczych rodzin klanu Lwa. Przy czym taki drobiazg - Lwy i Żurawie delikatnie mówiąc bardzo się nie lubią. Bardzo. A Jednorożce strzegą żurawich granic - wniosek w kwestii ich relacji z Lwami chyba jest oczywisty ;).

Skąd wziął się Matsu? Został w sumie kozłem ofiarnym. Patrol Lwów znalazł ciało yojimbo, honor wymagał by ktos przekazał miecze zmarłego jego rodzinie. Ktos musiał pojechać na ziemie znienawidzonych Żurawi. A że już się tam wybierała wspomniana parka - można im było kogos dorzucić :D.

W gruncie rzeczy Saki ma z tego wszystkiego największy ubaw. Ona tak naprawdę nie musi nic robić i o niczym decydować, jeżeli nie dotyczy to bezpieczeństwa jej podopiecznego. Nie musi więc nic mówić, niczego załatwiać, a kolei jakiekolwiek interakcje między Lwem (dodajmy do tego że bardzo nieuprzejmym Lwem), a Żurawiem są po prostu tak komiczne, że aż brak słów :D.

Zobaczymy, co będzie dalej, mam tylko nadzieję, że już się w żadnym "poleconym" zajeździe zatrzymywać nie będziemy, bo zbankrutuję w tempie ekspresowym. No w sumie Żuraw chyba szybciej ;).

Teraz sobie jedzie Saki na swoim pięknym rumaku, z jednej strony shugenja Żurawia - pięknie odstawiony, w ładne kimono podróżne, na ramieniu torba ze zwojami, a z drugiej Lew w pełnej zbroi i z maską na twarzy. A obaj na swych "koniach" nie sięgają jej nawet pasa :D.

niedziela, października 29, 2006

Bla bla bla ;)

Dzis mój były kończy 30 lat... Mam nadzieję, że udało mu się ułożyć sobie życie już chociaż troszkę, zresztą wszystko na to wskazuje :). Żałuję, że nie udało nam się zostać przyjaciółmi po zerwaniu, ale obawiam się, że to niemożliwe, za dużo między nami niezałagodzonych sytuacji... a szkoda, bo kiedys bylismy naprawdę dobrymi przyjaciółmi i miałam nadzieję, że mimo wszystko z czasem uda się do tego wrócić... No nic, dosc o tym :).

Wczoraj była imprezka, oblewanie kolejnej obrony i musze przyznać, że było zaskakująco fajnie, nie spodziewałam się. A wszystko dzięki koledze, którego poznałam, okazało się, że mamy sporo wspólnych tematów, więc wieczór zleciał niesamowicie szybko :).

Niestety humorek dobry nie pozostał na długo, naprawdę czasem mam ochotę wyrwać sobie z serca tę okrutną tendencję do identyfikowania się z cudzymi uczuciami i przejmowania się straszliwie tym jak czują się ludzie, na których mi zależy, w końcu jakby na to nie patrzeć mną się nikt aż tak nie przejmuje :/.

Dzisiaj pierwsza od dawna sesyjka u Pao, mam nadzieję, że humorek mi od tego powróci, ale już się boję co z tego wyjdzie ;).

wtorek, października 24, 2006

"Living on your own"

Jak zwykle dawno mnie tu nie było, ale taki własnie ze mnie blogger - doraźny ;).

Swiat ucieka mi spod stóp, mam wrażenie, że się czołgam, a wszystko pędzi naprzód. Staram się jak mogę nadążyć, ale zaczynam mieć tego dosć. Dobrze jest mieć zajęcie, ale ciągłe spieszenie się troszkę mnie wykańcza. Chciałabym mieć troszkę czasu dla siebie, ale nigdy tak naprawdę nie ma chwili na porządny relaks, a kiedy już wreszcie nadchodzi upragniony weekend... no cóż... wtedy rodzice też są w domu... A ja bym tak chciała troszkę mieć tego domku tylko dla siebie...

Wiem, że moi rodzicę chcą spędzać ze mną czas, chcą mnie widzieć itd., ja zresztą przecież też tego chcę, ale naprawdę rozumiem wszystkich ludzi, którzy wyprowadzają się z domu - to jest jednak zupełnie inny poziom swobody. A poza tym wtedy jak przyjeżdżasz do rodziców na ten "niedzielny obiadek" to też zupełnie inaczej sie to odczuwa - tak mi się wydaje. Szkoda, że nie stać mnie na mieszkanie na własną rękę :/. Tak bym już chciała móc sobie urządzić swoją własną małą kuchnię (ja - kuchnię! kto by w to uwierzył??), móc upiec ciasteczka jak mi przyjdzie ochota, bez innych ludzi akurat potrzebujących cos ugotować albo dopytujących się co robię... A poza tym móc po prostu zdecydować, że teraz nic nie robię, że teraz sprzątam, albo że teraz w srodku nocy zapraszam do domu gosci... a tu niestety trzeba się dostosować do rodzinnych nastrojów i planów. Ech... mój własny mały domek... albo mieszkanko... nie będę wybrzydzać ;).

Tak tylko sobie myslę, że byłoby mi wtedy samotnie... nie lubię jak nie ma innych ludzi dookoła, tak na stałę... ale chyba kotek by mi tę samotnosć osłodził, co nie? albo kilka kotków :D

Kiedys widziałam same zalety mieszkania z rodzicami, co się we mnie zmieniło? Bo raczej nie wierzę, że to swiat się zmienił, albo moi rodzice ;). Pewnie każdy powie, że "dorosłam". Może... Zmieniły się zapewne moje potrzeby... no a poza tym racja, zapomniałam, moja mama dużo mniej teraz pracuje, więc częsciej jest w domku, a do tego wymaga więcej uwagi od otoczenia ;). Kocham moją mamusię, ale czasem potrafi być nieznosna jak rozkapryszony dzieciak ;). Ciekawa jestem jak by to wyszło w rzeczywistosci z takim wielopokoleniowym domem, o którym zawsze marzyłam... może jednak lepiej po prostu mieszkać w miarę przystępnej odległosci od siebie ;).

No ale cóż, nie ma mowy o wyprowadzce na własną rękę, a z kim mieszkać też za bardzo nie mam... zresztą, szkoda zachodu teraz, jesli w przyszłosci rzeczywiscie miałabym wyjechać do innego miasta za pracą :/.

Nie mogę zakończyć jakimis negatywami, więc na koniec cosik radosnego: mam moją deseczkę!! wreszcie udało mi się zepchnąć moją sknerowatą częsć osobowosci na tyle w głąb siebie, żeby wyciągnąć pieniążki i zakupić upatrzony przed rokiem snowboard :). Teraz leży sobie spokojnie w moim pokoiku, mój piękny snowboardzik z kotem :D. Teraz tylko szukać okazji na wyjazd w góry :).

czwartek, października 05, 2006

Dobrze wychowany mężczyzna

Tak mi się zebrało na przemyslenia dotyczące facetów. Cos ostatnio zauważyłam, że tych porządnych, dobrze wychowanych to coraz mniej. Oczywiscie tutaj może mi odpowiedzieć pełne oburzenia grono męskie, że jak to niby? Zatem już spieszę tłumaczyć co rozumiem przez pojęcie "dobrze wychowany mężczyzna".

Naturalnie są pewne cechy dobrego wychowania obowiązujące wszystkich, takie jak uprzejmosć wzajemna, ustąpienie miejsca osobie starszej, używanie grzecznych słów (proszę, przepraszam, dziękuję itp - jakby ktos nie wiedział ;) ), czy nie dmuchanie dymem tytoniowym komus w twarz ;). Są jednak pewne zachowania typowo męskie, o których niestety panowie im niżsi wiekiem, tym bardziej zdają się nie pamiętać. Dla tego, kto się jeszcze nie domyslił - chodzi o traktowanie kobiet.

Ostatnimi czasy coraz popularniejsza wsród panów staje się wymówka o tresci "same chciałyscie równouprawnienia, to teraz je macie". Przepraszam bardzo, ale czy ktos się pytał mnie, co ja myslę o równouprawnieniu? No własnie. Ok, rozumiem, facet, który raz sie sparzył dostając objazd od kobiety za otwieranie jej drzwi - bo przecież nie jest niepełnosprawna i sama potrafi! - będzie miał opory przed miłymi gestami, ale okazuje się, że mówienie "ja to lubię i mi będzie bardzo odpowiadać, jak tak się będziesz zachowywał" nie skutkuje. Lenistwo i wymówka wygrywają.

Kawałek niech będzie zatem o moich poglądach na temat równouprawnienia, z którego wszyscy robią teraz jakąs wielką aferę. Czym jest walka o równouprawnienie? Wojną o to, żebysmy byli tacy sami? Nie. To jest wojna o prawo wyboru. Nawet ustawa zakłada wolnosć wyznania, z tym że wyznanie można sobie wybrać, z płcią jest trochę gorzej. Akceptuje się to, że komus religia zabrania służby wojskowej, a komus innemu kontaktu z jakims mięsem, nie ma to znaczenia w momencie kiedy tacy dwaj panowie zapragną pracować jako np. górnicy. To ich wybór, należy im pozwolić realizować pragnienia. W takim razie dlaczego nie pozwolić kobiecie? Wybrałam przykład górnictwa celowo. Osobiscie uważam zatrudnienie kobiety w górnictwie za absurdalny pomysł. Podobnie zresztą jak i absurdem jest dla mnie podnoszenie ciężarów przez kobiety. Tylko, że to ich wybór - nic mi do tego. Skoro baba wygląda już jak ciężarówka, to niech i sobie te ciężary podnosi, a na zdrowie jej. Skoro sie jakiejs ubzdurało, że chce schodzić pod ziemię, to niech złazi - może się szybko przekona, że to wcale nie takie fajne, a może wręcz przeciwnie, okaże sie rewelacyjnym pracownikiem. The point is - musimy jej pozwolić spróbować, to jej życie.

I jak się teraz do wolnosci wyboru ma porzucenie zwykłych, tradycyjnych, kulturalnych gestów wobec kobiet? Ja wybieram te gesty! A w zamian za to słyszę, że mamy równouprawnienie - ok, ja nie mam nic przeciwko temu, żeby otworzyć komus drzwi, kobietom otwieram zawsze, a chłopakom jak idę przodem, albo jak cos niosą - to chyba dosć naturalne, prawda? Podobnie kiedy ktos niesie dużo zakupów - nie będę isć obojętnie, tylko wyciągnę ręce w kierunku toreb i zapytam, czy mogę pomóc. A jak w takiej sytuacji zachowuje się przeciętny współczesny facet? "Trzeba było poprosić, to bym pomógł." No cóż, "dobrze wychowanego" mężczyzny nie trzeba prosić, chyba, że rzeczywiscie rozkojarzony jakis, wtedy czemu nie. Zgadzam się tylko z sytuacją, w której kobieta odmawia przyjęcia pomocy - wtedy mężczyzna, jako prostolinijny, może się nie domyslić, że powinien postawić na swoim i pomóc mimo wszystko, bo nie wie, że kobieta powiedziała "nie" tylko dlatego, że nie chciała jemu robić problemu (osobiscie jestem tego własnie rodzaju kobietą i mam z tym problem ;) ). Aczkolwiek facet, który tylko stoi i czeka po tym, jak kobieta powiedziała, że poradzi sobie ze zmianą koła w samochodzie to już jest wyrachowany, naprawdę - chyba, że jechał tym samochodem z babo-chłopem tudzież zagorzałą zwolenniczką bycia traktowaną jak facet ;).

Sprowadzam niniejszym wszystko do listy, która może dla panów stanowić wsparcie. Oto rzeczy, które "dobrze wychowany" mężczyzna powinien robić:
- otwierać drzwi przed kobietą;
- pomóc niesć zakupy, bagaże - jeżeli idziecie we dwójkę a torba jest tylko jedna, to powinien niesć ją facet (chyba, że to kobieca torebka ;) );
- ciężkie przedmioty nosi facet, niezależnie od wszystkiego! (no może za wyjątkiem noszenia tesciowej ;) );
- przy wspólnym stole dbać o pełną szklankę/kieliszek kobiety, chyba, że ta odmówi napoju;
- isć obok, a nie przed kobietą, do tego od strony jezdni, żeby ją osłonić;
- w towarzystwie przywitać się z kobietą, nie tylko z mężczyznami - to kobieta pierwsza wyciąga rękę, ale trzeba jej na to pozwolić i oczywiscie dłoń uscisnąć;
- przedstawić kobietę, jeżeli znajduje się ona pierwszy raz w towarzystwie znanym mężczyźnie;
- zaoferować kobiecie swoje okrycie, gdy jest zimno - nie czekając aż poprosi (no chyba, że facetowi jest też naprawdę zimno i jest przeziębiony ;) );
- osłonić kobietę przed deszczem - to mężczyzna powinien niesć parasolkę.

Do rzeczy nieobowiązkowych (mężczyzna nie wykonujący tych gestów, ale czyniący poprzednie może i tak zostać uznany za "dobrze wychowanego") należy:
- otwieranie kobiecie drzwi do samochodu;
- jeżeli są to osoby bliskie sobie, przyjaciele lub para, miłym gestem jest "zaoferowanie ramienia", czyli gest odsunięcia zgiętej w łokciu ręki od ciała, tak, by kobieta mogła złapać pod rękę - oczywiscie zakładając, że kobiecie to odpowiada, ale przecież zawsze może odmówić (rzecz szczególnie przydatna, gdy jest zimno ;) );
- odprowadzenie pod drzwi, po wspólnym powrocie ze spotkania, podobnie też przyjeżdżając po kobietę wypada podejsć do drzwi jej domu, albo chociażby wysiąsć z samochodu.

To tyle z rzeczy, które przyszły mi na razie do głowy. Generalnie sprawa jest prosta - Panowie, na takich gestach nie macie naprawdę nic do stracenia, możecie tylko zyskać!

Oczywiscie kobiety są różne, niektóre chcą dostawać codziennie kwiaty, inne uważają to za zbytek. Trzeba też umieć odróżnić sytuację, gdy jestesmy tylko przyjaciółmi od bycia parą. Kobieta od swojego własnego mężczyzny oczekuje trochę więcej niż od przyjaciela! Przede wszsytkim np. przytulania, obejmowania, trzymania za rękę - zarówno w sytuacji "sam-na-sam" jak i w towarzystwie, aczkowliek to zależy od kobiety, nie mniej jednak kobieta w parze podchodzi do wszystkich takich gestów, a szczególnie ich braku, dużo bardziej emocjonalnie niż kobieta będąca w towarzystwie tylko przyjaciela.

Kończąc na dzis otwieram komentarzowe forum dla Pań - ilu znacie "dobrze wychowanych mężczyzn"? ;)

środa, października 04, 2006

Czasem ciężko być mną...

Czy zdarza Wam sie czasem czuc tak okrutnie samotnym? A dookoła przecież tyle ludzi...

Dzis jest jeden z tych dni. Kolejny zresztą, ostatnio mam je od czasu do czasu. Taki dzień, kiedy najbardziej potrzebuję posiedzieć przytulona do kogos kochanego. Bo tu nie chodzi o towarzystwo, o to żeby mieć z kim pogadać itp., nie, tu chodzi tylko o taką ciszę i spokój otoczone ciepełkiem. Na ogól nie mam z tym większego problemu, po prostu udaję, że mi to wcale niepotrzebne, ale czasem, tak jak dzis, dopada mnie to tak, że nie mogę się tego pozbyć :/. I wierzcie lub nie, ale przytulanie się samemu nie wystarczy ;) (sprawdzałam ;) ).

Wydaje mi się, że każdy człowiek potrzebuje od czasu do czasu dobrego słowa, tak jak potrzebuje czuć się potrzebny i dostrzegany. Mój organizm reaguje strasznie głupio na takie sytuacje, bo jak chronicznie potrzebuję towarzystwa, to zamiast sie do kogos odezwać tylko się jeszcze bardziej w sobie zamykam i izoluje. Ewentualnie ograniczam się do marudzenia o tym jak to nikt nigdy o mnie nie pamięta i jak to nikt by nawet nei zauważył jak by mnie w któryms momencie zabrakło. Podobnie nigdy nie poproszę o miłe słowo, jakis komplement, czy cos, bo wtedy to już nie to samo.

Sytuacja, w której dzwonię do kogos:
- Może przyjedziesz do mnie, co? :)
- No jak chcesz, to mogę przyjechać...
Możliwe reakcje z mojej strony:
a) mam swietny humor i ochotę na towarzystwo:
- Jasne, że chcę, zbieraj się i wpadaj!
Reakcja niewątpliwie bardzo słuszna, nastawiona egocentrycznie, czyli cały swiat działa tak jak ja chcę.
b) mam fazę "nikt mnie nei potrzebuje, nikomu na mnie nie zależy":
- Ok... to może zobaczymy się innym razem...
Reakcja nienajlepsza, oparta na stwierdzeniu, że "skoro Tobie nie zależy, żeby przyjechać, to nie przyjeżdżaj" oraz "nie chcę, żebys robił(a) cos dla mnie tylko dlatego, że ja tego chcę, to ma wynikać także z Twoich chęci".

I jak tu dojsć ze sobą do ładu? No bo co to ma niby być "chcę, ale nie chcę" :/. Inicjatywa z drugiej strony wychodzi niestety niezwykle rzadko, jak to mówią "umiesz liczyć, licz na siebie", czyli chcesz cos zrobić, gdzies pójsć - musisz to zaproponować, inaczej zapomnij, że to się stanie. A ja i tak liczę na to, że sie stanie ;).

poniedziałek, września 18, 2006

I znowu Warszawa ;)

Dzis znów jadę do Wawy. Znów zobaczę Karolinkę :). Tylko mój portfel nie przetrwa kolejnego sushi!!!! Ale to nic, może kupimy sobie składniki i zrobimy same ;).

Dlaczego jadę? Bo stwierdziłam, że moja praca powinna wreszcie zaowocować jakimis znajomosciami, zatem jadę poznać największą szychę Rotary :D. Niestety mam bardzo niewiele czasu na przyjemnosci, bo jutro to całe spotkanie, a potem w czwartek zaczyna się konferencja (o 7:30 musze byc na miejscu!!) i ja prowadzę pierwszą prezentację!!! No ok, nie pierwszą w całej konferencji, ale pierwszą w popoludniowym bloku. Jestem przerażona! Wydrukowałam sobie materiały do czytania w pociągu... na szczęscie prezentacja w dużej mierze już gotowa.. uff...

Poza tym zaczęłam czytać "Zakon Krańca Swiata" - ciekawe co będzie miało w pociągu większe powodzenie ;).

Mam nadzieję, że dam sobie jutro radę na wysokim obcasiku i w moim wyjsciowym garniturze, którego możliwosć zabrudzenia z pewnoscią nie da mi spokojnie zjesć ;).

wtorek, września 12, 2006

Powrocik

No to czas na małe podsumowanko. Jednym zwrotem - w Warszawie było super :). Na początek genialny humorek i miły wieczorek na plotkach. Następnego dnia rano pogaduchy i wycieczka do największego centrum handlowego Europy (czy jakos tak ;) ). Na szczęscie Karolinka nie miała wielkiej ochoty na zakupy, inaczej miałabym problem ;), ale razem szukałysmy bucików i udało mi się znaleźć! :) Na wesele w sam raz, takich mi było trzeba ^^.

Humorek srednio długo się utrzymał, ale wybrałysmy się na film i to był dobry pomysł. Poszłysmy na "Step up". Założyłysmy, że powinno być ok, lekki i przyjemny obrazek. Było lepiej. Od pierwszej sceny, od pierwszego uderzenia porwała nas scieżka dźwiękowa - naprawdę swietna! Ogólnie film przerósł nasze oczekiwania, mimo że fabuła oczywiscie standardowa. Naprawdę polecam każdemu!

Ale film to jeszcze było nic...

Od paru dni miałam straszną ochotę na sushi, a okazało się, że niedaleko lokum Karolinki własnie otworzyli nową knajpkę. Boże.... to było tak dobre, że się wprost nie da opisać!!! Nie żałowałysmy ani jednej wydanej złotówki. Do tego odkryłam, że istnieje wino, które nadaje się do picia. Ba, istnieje napój alkoholowy, który mi naprawdę smakuje. Japońskie wino sliwkowe - niebo w gębie (dostałysmy w prezencie od menadżera ;) ). W lokalu było tak smacznie, że następnego dnia, tuż przed moim odjazdem, wpadłysmy tam na mały lunch. Ktokolwiek wybiera się do Warszawy - lokal nazywa się Izumi Sushi i na pewno nie pożałujecie złożonej tam wizyty! :)

Efekt uboczny tej kolacyjki (i lunchu ;) ) był taki, że własnie dzis kupiłam sobie zestaw do robienia sushi. Nie wiem jeszcze tylko co dam do srodka ;).

Wypadzik obfitował w wiele różnych rozważań i od tej pory zaczynam się przekonywać do szukania pracy w Warszawie. Niestety mój powrót potwierdził, że tak naprawdę nic mnie tu nie trzyma i te dwa miasta (poza wielkoscią) różnią się tylko jednym - tu są rodzice, a tam jest praca. No ok, Warszawa ma jedną podstawową wadę (poza tym, że jest brzydka) - za mało stamtąd tanich połączeń lotniczych, a za daleko do Berlina.

Generalnie z weekendu jestem bardzo zadowolona, to naprawdę niesamowite widzieć jak ktos się cieszy na Twój widok. To mi przypomniało dlaczego tak bardzo lubię jeździć do znajomych z zagranicy, nawet jesli oznacza to wydanie kupy kasy. Aczkolwiek musze przyznać, że aż tak to nie cieszył się chyba jeszcze nikt.

:* dla Karolinki!

czwartek, września 07, 2006

Ruszyc z domu tyłek - ot wyzwanie ;)

No to jutro Warszawka :). Nie ma jeszcze pewnosci, czy pojadę sama, czy też będę miała towarzystwo w pociągu, ale raczej obstawiam to pierwsze (tak to już jest ;) ). Pytanie tylko jaką by tu książkę zabrać... Że też ten podręcznik do legendu musi być taki duży! Chociaż w sumie... w plecaku... pomysle :D

Dawno nie odwiedzałam znajomych. W sumie w Polske to nigdzie nikogo odwiedzać nie jechałam od jakichs 2 lat... zdaje się, że ostatnio był to październik 2004, Gdynia. Bo wypadu do Jowitki nie liczę, jako że to wyprawka poniżej godzinki w jedną stronę (nie obraź się tylko słońce Ty moje, obiecuję, że w przeciągu 2 tygodni znów się u Ciebie zjawię! :) ).

Tak własciwie to na wypad do Warszawy zdecydowałam się z prostego powodu - drogie, ok, ale przecież do mojego kochanego "braciszka" do Danii bym poleciała, a to by na pewno więcej wyniosło! Jakos tak te podróże zagraniczne mają więcej uroku, większy priorytet. W Polskę nie chce się jechać, bo przecież nie ucieknie, zawsze będzie można... Czas zmienić takie myslenie! :) Zaczynam od dzis :).

środa, września 06, 2006

Nuuuudaaaa....

No to siedzę sobie w pracy i nudzi mi się niemiłosiernie... Nie żebym nie miała co robić, nie o to chodzi, nawet ten wpis powstaje w przerwach między robieniem tłumaczenia, sprawdzaniem poczty, a odbieraniem telefonów. Myslę, że to jest kwestia tego, że mój mózg się nudzi. No bo co on ma do roboty? Zbytnio twórcza praca to to nie jest, ani też wyzwanie żadne, a do tłumaczenia mam słownik (ok, jesli ktos kiedys tłumaczył wyrąbanie grzeczny, przymilny i formalny nieco tekst z polskiego na angielski, to wie, że sam słownik nie wystarczy, a samo zajęcie może do pasji doprowadzić jak się kombinuje jak to dziadostwo przerobić tak, żeby po angielsku też miało sens ;) ).

W każdym razie z nudy tej nic mi się robić nie chce. A może odwrotnie ;).

Wczoraj odezwała się do mnie Karolinka - koleżanka ze studiów. Efektem krótkiej wymiany maili poważnie się teraz zastanawiam nad wycieczką do Wawy na weekend. Niestety taka przyjemnosć to cholernie droga rzecz :/. Pechowo najtańsze pociągi jeżdżą wtedy, kiedy ja nie mogę jechać, zostaje tylko Intercity, w którym w piątkowe popołudnia nie obowiązują nawet zniżki żadne :/. No nic, zobaczymy, w końcu niedawno była wypłata :).

Czy mówiłam już, że wysmiano mnie za prowadzenie bloga? Cóż, szczerze mówiąc spodziewałam się tego. Własciwie jest to jeden z powodów, dla których tak długo powstrzymywałam sie od "blogowania". Jedna rzecz, to móc sie czyms podzielić, druga, to słyszeć potem na żywo komentarze, byc swiadkiem tego jak ludzie się z ciebie nabijają. A najgorzej, jak się ma ochotę napisać o kims znajomym cos niezbyt pochlebnego - przechlapane... Ale ja się nie dam! :) To mój blog i niestety moja miłosć do swiata już sie troszkę na niego przelała - nie zniszczę czegos co stworzyłam tylko dlatego, że sie komus nie podoba :).

Całuski i usciski dla wszystkich, a co tam :). Swiat jest piękny i trzeba go kochać, niezależnie od tego jakie cuda wyczynia, żeby nas zniechęcić ;).

wtorek, września 05, 2006

Gruszka

No ładnie, własnie z jedzonej przeze mnie gruszki spojrzał oburzonym wzrokiem zamieszkujący ją robal - jakbym miała umrzeć na zawał, to chyba własnie w tym momencie :/. Do tego denerwuje mnie to, że nie można normalnego, twardego "si" w tym blogu wpisać, no ale przeżyję to jakos ;).

Nareszcie udało się skończyć historię Yumi. Miałam zamiar zrobić to w max dwóch postach, ale jak widać uparcie nie chciała się dać :D. W końcu postawiłam sprawę jasno - post nr 4 to ostatni i nie ma zmiłuj! No to jest trochę przez to dłuższy, ale to nic ;).

Taki jakis dziwny dzień dzisiaj. Nie mogę ocenić czy czuję sie dobrze czy źle... chyba ciasteczka były niedobre ;).

Ostatnio zadano mi pytanko - jak długo dam radę pisać bloga, nim mi ochota przejdzie - no cóż, mnie też to ciekawi :D. Może nie będzie tak źle, zobaczymy ;).

A, tekst miesiąca. Miałam skomentować znaną sytuację, gdy ktos mówi cos lekko innego niż powinien, a wtedy wychodzi na jaw co naprawdę by chciał i co też mu po głowie chodzi. Chyba wiadomo już o jakim zwrocie mówie? No cóż, wyszło mi z niego "głodnemu chłop na mysli" :D. LOL :D.

poniedziałek, września 04, 2006

Yumi-chan no monogatari cz.4#

A oto wreszcie ostatnia częsć opowiesci :):

Junzo przyciągnął ją do siebie i otoczył ramieniem. Zapewne, gdyby nie szok w jakim się znajdowała, zarumieniłaby się pięknie i niezręcznie poczuła widząc wpatrzony w nich wzrok mijanych osób. Jej mysli zajęłyby się pewnie całkowicie rozważaniem tego, co też takie zachowanie może znaczyć i co teraz będzie. Nic jednak takiego się nie stało. Szła potulnie tam, gdzie ją prowadzono nie mogąc zrozumieć jak to się wszystko mogło stać. W głowie huczały jej też ostatnie słowa Natsu - po co je wypowiedział? przecież rzucając się do walki sam zaprzeczał ich prawdziwosci i musiał być tego swiadom, skoro więc oskarżenia były fałszywe - nie było sensu ich wypowiadać, ale jesli były prawdziwe, to i tak nikt im nie uwierzy. Natsu-san, dlaczego? Haruki-san...

Junzo chciał odprowadzić ją do jej pokoju, jednak w częsci goscinnej panował dziwny ruch. Na miejscu znajdowało się wiele osób, w tym Pani Isawa i Pani Shiba, a także Pan Bayushi. To wszystko widziała dziewczyna jak przez mgłę, chodziło o cos, znajdującego się w pokoju pań klanu Feniksa, ktos kogos szukał, ktos zadawał pytania. Pan Bayushi poprosił ją na stronę, wypytał co się stało, opowiedziała mu o Natsu, powtórzyła wszystko, także to, że tego nie rozumie, bo on nigdy przedtem nie dał powodów do tego, by wątpić w jego lojalnosć, i że nie wie jak traktować jego ostatnie słowa.

Kilka chwil trzeba jeszcze było, by wreszcie dotarło do niej, że cały ten rwetes związany jest z czyms skalanym maho. To wystarczyło, by przywrócic Yumi poczucie rzeczywistosci. Znaleziono przedmiot ze skazą cienia. Zwój, który w swoim posiadaniu miała Pani Jumon. Skąd sie u niej wziął - nikt nie wiedział, podobnież jak nikt nie miał pojęcia co może sie w nim znajdować. Ale zaraz... czy to możliwe? Tak! To ostatnia opowiesć Pana Ikomy!!! Tylko skąd się tu wzięła?

Proste pytanie przebiegło wszystkich zgromadzonych - "Co teraz?". Nigdy nie wiadomo jak postąpić z magicznym przedmiotem, czy próba zniszczenia wyzwoli czar? a może próba odczytu? Czy wystarczy, by ktos go dotykał, żeby magia zadziałała? To na nią spojrzał Junzo chcąc, by udzieliła swej rady. Takie rzeczy należą do shugenja, tylko magowie mogą sobie z magią poradzić. Na dworze znajdowało się wielu shugenja, lecz niewątpliwie Pani Jumon była jedną z najpotężniejszych. Nie mogąc jednak wyrzucić z umysłu ostatnich słów Natsu, Yumi-chan starała się tak wyrazić swoją opinię, by broń boże nie urazić Pani Isawy, a jednoczesnie na wszelki wypadek zadbać o to, by zwój mogli ocenić inni nim trafi on do jej rąk. Czy by jej posłuchano, tego nikt się nie dowie, w tym momencie bowiem trzymający w ręce zwój Pan Kuni stracił przytomnosć.

Pani Isawa rzuciła się na pomoc nie podchodząc nawet do zwoju, jednak Yumi-chan na wszelki wypadek szybko po zwój sięgnęła, zastanawiając się co teraz. W głowie zaswitała króciutka mysl - ostatnia opowiesc, ciekawe o czym! Zniknęła jednak, nim dziewczyna mogła głębiej się nad nią zastanowić. Uznając, że nie ma lepszego wyjscia podała zwój Panu Bayushi, którego wszakże celem było zapewnienie wszystkim bezpieczeństwa.

Sprawa zwoju została chwilowo rozwiązana, teraz należało gosciom zapewnić bezpieczeństwo, nie mogły wszak Panie pozostać w dotychczasowych pomieszczeniach. Junzo-san zarządził przygotowanie pokoju. Tylko jednego. Jeden, był już gotowy... Tak oficjalne postawienie sprawy wywołało lekkie poruszenie, nikt jednak nie smiał nic powiedzieć. Yumi-chan przydzielono nowego ochroniarza i sam Junzo-san poprowadził ją do wyższych częsci zamku, do jej nowej kwatery.

Pokój był bogato i ładnie urządzony, zas widok z okna naprawdę przepiękny, jednak to łóżko wyglądało w tej chwili dla Yumi-chan najbardziej zachęcająco. Postanowiła odpocząć, ukochany zostawił ją pod opieką kilku służących (jej służba nie została sprowadzona do nowej kwatery), które obiecały obudzić ją za kilka godzin lub jak tylko cos nowego się wydarzy lub cos będzie wiadomo.

Mistrz! Tylko dwa słowa pojawiającego się we snie mistrza - "Już czas" wystarczyły by w mgnieniu oka postawić ją na nogi. W tej samej chwili poczuła cos dziwnego. Jakies tłumione wrażenie, fala nieprzyjemnego uczucia. Ktos własnie użył maho!!! Nigdy przedtem nie zdarzyło jej się cos podobnego, a jednak miała absolutną pewnosc, że to odczucie własnie to oznacza. Tak szybko jak się dało doprowadziła się do porządku (rwetes z pewnoscią nie spodobał się służbie ;) ) i skorzystała z obecnego w pokoju stolika do kaligrafii. Nie chciała tracić czasu, napisała więc tylko trzy słowa - "ktos użył maho" i poleciła służącej dostarczyć karteczkę Junzo, tak szybko jak tylko się da. Sama udała się w jedyne miejsce, w którym mogła się czegos dowiedzieć - do Pani Jumon. Na szczęscie zamkowa służba bez problemu wskazała drogę do jej nowej kwatery.

Zarówno Shiba-san jak i Isawa-san wydawały się bardzo zaskoczone i zaniepokojone informacją. Wspólnie ustalono, że możliwosci są tylko dwie - albo ktos użył maho, co znaczyłoby, że na zamku nadal znajduje się jakis piewca krwi, albo ktos odczytał zwój lub w inny sposób wyzwolił znajdującą się w nim magię. Nim jakiekolwiek działanie zostało podjęte pojawił się Junzo, zaniepokojany informacją, która otrzymał. Usłyszawszy wszystko postanowił zabrać Yumi tam, gdzie znajdował się zwój.

Shugenja nie byli zbyt zadowoleni z odwiedzin, szczególnie takich, jednak zwój był nienaruszony. Przy tym jako jedyna osoba na zamku posiadająca wiedzę o maho i zdolna w tym momencie do działania, Yumi-chan zyskała na znaczeniu. Z tego własnie tylko względu shugenja skorpionów zgodzili się by zbadała zwój i spróbowała rozpoznać z czym mają do czynienia. Bała się. Bardzo. Raz, że nie była pewna czy podoła zadaniu, a nie chciała za nic na swiecie zawiesć ukochanego, no i honoru rodziny oczywiscie, dwa, że mogło to być cos naprawdę strasznego i nikt nie wiedział co się stanie.

Shugenja przygotowywali zaklęcia, otaczając ją nimi, by ryzyko było jak najmniejsze, a ona wzięła zwój do rąk. To była ostatnia rzecz, jaką była w stanie zrobić. Od tej chwili mogła tylko patrzeć jak jej ręce same rozwijają zwój! Nie mogła nic zrobić, nie mogła tego powstrzymać! Zaczęła krzyczeć, żeby ktos ją powstrzymał, ale nikt nic nie robił. W jej umysle zaczęły się pojawiać obrazy, straszliwe i mroczne obrazy, w których widziała swoje ukochane miejsca doprowadzone do ruiny i zbezczeszczone. Czuła jak jakas obecnosć wlewa się w nią, przestała widzieć wyraźnie co dzieje się dookoła, dotarło do niej zaledwie kilka przekleństw, ale nie mogła nawet zapytać co się dzieje, była zupełnie pozbawiona włądzy nad sobą, nie mogła już nawet krzyczeć!

Nikt jej nie pomógł, nikt nie wyrwał jej z rąk zwoju, nikt nie próbował jej zabić! Panika niemalże całkowicie opanowała jej umysł. Wtedy poczuła, że jest w stanie cos zrobić, jej ręce były wolne. W pierwszym odruchu po prostu podarła zwój. Nim zdążyła nawet pomysleć co dalej, poczuła jak obca swiadomosć ją opuszcza. Towarzyszył temu upiorny smiech...

Odwracając się twarzą ku przybyszowi odskoczyła w tył.

"Chodź do mnie moje drogie dziecko!" padły słowa Iuchibana... Iuchiban... Na ułamek sekundy jej serce zamarło. Ten ułamek sekundy wystarczył. Uderzenie rzuciło ją na scianę. Junzo... Patrzył na nią z nienawiscią w oczach, a jego usta rzucały przekleństwa. Nie mogła w to uwierzyć, ale z drugiej strony... czy gdyby była nim nie zareagowałaby podobnie? Przecież to ona sprowadziła znów na swiat najgorszą plagę jaka się na nim kiedykolwiek pojawiła!

Nie mogła z nim walczyć... Jakie zresztą miała prawo stawać we własnej obronie? Pozostała jej tylko smierć, może w ten sposób przekona ukochanego, że nie miała z tym nic wspólnego, że nie chciała tego? Jedyne co może zrobić to rzucić się na tego niematerialnego potwora, próbując choć trochę go skrzywdzić... Zaraz! Niematerialnego?! Musi uciekać!! Widziała, jak Junzo szykuje się do kolejnego ataku, ale wiedziała już, że atak ten nie może jej dosięgnąć! Cudem jakims udało jej się wymknąć z pomieszczenia przy minimalnych obrażeniach.

Co zrobić? Co zrobic?! Musiała się oddalić na bezpieczną odległosć, ale też wszystkich ostrzec - "Żadnej krwi!!" krzyczała. Zauważyła Pana Bayushi i cofnęła się sprawdzając nerwowo, czy Junzo jej nie goni.

"Iuchiban się pojawił! Nie jest jeszcze materialny, nie wolno rozlać krwi, bo odzyska wszystkie siły! Nikt nie może zginąć! Żadnej krwi!" rzuciła Bayushiemu te słowa, dodając, że będzie w swoim pokoju, dokąd też pobiegła najszybciej jak mogła. To powinno wystarczyć. Będzie wiedział gdzie ją znaleźć...

Odnalazła białe kimono, przygotowała swoje wakizashi. Usiadła tak, by móc podziwiać widok za oknem i postarała się wyciszyć umysł... Na tym poziomie nie było już słychać rwetesu i ganianiny związanych z wydarzeniami, od których uciekła. Bała się chwili, w której pojawi się Junzo, ale czekała na niego. Jesli ma zginąć, to niech on jej chociaż przedtem wybaczy, niech zrozumie...

Wiedziała, że taka smierć nie jest do końca odpowiednia, na obcych ziemiach, bez zgody własnego daimyo, ale nie widziała innego wyjscia. Kiedy usłyszała kroki przed drzwiami, była gotowa. Jednak to nie był on. To Pan Bayushi. Chciał, żeby poszła z nim, ewakuowali z zamku całą szlachtę. Poprosił o wyjasnienia odnosnie tego co się stało i tego co znaczy jej zachowanie. Powiedziała mu wszystko, wszystko co wiedziała, wszystko o tym co się wydarzyło. Powiedziała też, że żyć nie może z hańbą na jaką naraziła swoją rodzinę, niezależnie od tego czy było to celowe czy też nie. Poprosiła o umożliwienie jej zwrócenia się z prosbą o honorową smierć do ojca jak i do Yogo-daimyo. Na znak dobrej woli schowała wakizashi, a katanę podwiązała w sposób sygnalizujący zamiar pozostawienia jej na miejscu. Bayushi-san nie powiedział nic, polecił jedynie odeskortować ją do pojedynczej kwatery, z dala od rodziny daimyo. Tam miała czekać na dalsze wiesci.

Jakis czas później poproszono ją na rozmowę z daimyo. Uwierzyli jej. Prawie wszyscy... Ciepła w oczach Junzo już nie ujrzała nigdy, patrzył na nią zza muru nienawisci...

Odesłano ją do domu. Bardzo się bała rozmowy z ojcem, a nawet patrzenia komukolwiek w oczy. Jakież zatem było jej zdumienie, gdy powitano ją ciepło, wręcz z szacunkiem. Jak osobę dorosłą! Nikt już nie zwracał się do niej jak do dziecka. Wydarzenia ostatnich dni zostały uznane za jej gempuku.

Ojciec zrozumiał co się stało, tak jak i zrozumiał jej decyzję. Smierć Yumi-san była w pełni honorowa, odchodziła otoczona poważaniem, widząc dumę w oczach głowy swego klanu. Tak własnie pragnie odejsć każdy samuraj.

Yumi-chan no monogatari cz.3

Lekkie musnięcie obudziło ją natychmiast. Szkoda, że trzeba już wstać, ale dłuższy sen mógłby naprawdę przysporzyć jej tylko kłopotów i niepotrzebnych pytań. Wstała pozwalając służącym zająć się jej toaletą, gdy pojawił sie Natsu. Serduszko zadrżało obawą, że zapyta o cos, na co będzie musiała jakos inteligentnie skłamać. Niepewnie pozwoliła mu wejsć i po krótkiej wymianie zwykłych, codziennych uprzejmosci wreszcie Natsu-san podzielił się z nią tym, co go dręczyło. Służba. Jej służba. Była niekompetentna! Naprawdę ciężko zrozumieć jak ten człowiek mógł osiągnąć tak wysoką pozycję na zamku. Może i klan Usagi nie jest wielki, może i Natsu jest tylko wojownikiem, ale jakies podstawy dobrego wychowania trzeba mieć! Troszkę źle się poczuła besztając służącą za niedokładne wyczesanie włosów, które nie miałonic wspólnego z obserwacjami yojimbo, ale nie mogła zachować się inaczej. Poza tym wiedząc o wszystkim dziewka powinna była zadbać o swoją Panią, skoro Natsu zauważył źdźbło trawy, to służąca powinna była tym bardziej! Na pewno jednak na przyszłosć powinna bardziej uważać. Ech... gdybyż tylko nie trzeba było się tak kryć... chociaż to też niesie ze sobą pewien specyficzny smaczek :).

Późne snaidanie smakowało wysmienicie w ten cudowny poranek. Pomimo wspomnianego incydentu był to nadal niewątpliwie przepiękny dzień. Trudno było wręcz przestać się usmiechać :). W taki dzień szkoda tracić choćby chwilkę na siedzenie w budynku, tak więc pierwsze kroki po posiłku skierowała Yumi-chan do ogrodów. To prawda, że skorpionie ogrody mają oczy, uszy i notatki, ale to wcale nie czyni ich mniej pięknymi ;). Zresztą - w ten dzień nawet niedźwiedzia jaskinia by jej się chyba podobała :).

W ogrodzie natknęła się na Harukiego i pewnego skorpiona, pana Bayushi, który był bardzo zainteresowany rozmową sam na sam z Natsu-san. Yojimbo stawiał wielkie opory przed opuszczeniem swej podopiecznej choćby na chwilę, ale kilka inteligentnie wypowiedzianych słów i nie mógł zostać nie obrażając przy tym zarówno Harukiego (którego opiece ostatecznie ją powierzył) jak i klanu Yogo. Mimo całej sympatii dla niego, bowiem dziewczyna naprawdę ufała swemu ochroniarzowi i wiedziała, że nie jest mu z nią łatwo (strasznie się człowiek wszystkim przejmuje), nie była zainteresowana spędzaniem z nim długiego czasu. Szczególnie, że jej się tak jakos dziwnie przyglądał, no ale nie mogła zdjąć z twarzy tego usmiechu. Oczywiscie do czasu...

Mimo najszczerszych chęci, tak jak nie potrafiła powstrzymać usmiechu, tak nie umiała zmazać z twarzy wyrazu jaki się na niej pojawił na widok idących razem (zdecydowanie za blisko siebie!) Kasumi-san i Junzo... Gdyby wzrok mogł zabijać! Fala gwałtownej zazdrosci na szczęscie minęła szybko, przecież to nic nie znaczy, na pewno... obawy jednak pozostało. Tak niezauważanie jak tylko się dało, Yumi-chan starała się prowadzić spacer tak, by mieć altanę, w kierunku której udała się miłosć jej życia z inna kobietą, cały czas na oku. Na szczęscie Haruki-san zdawał się nic nie zauważać, będąc głęboko pogrążonym we własnych myslach.

W pewnym momencie Pani Shiba zdała się ich spostrzec, przywołując ich do siebie. Mimo, że słowa zostały wypowiedziane, Yogo Junzo-san nawet na nie nie czekał, od razu posyłając służbę po dodatkowe nakrycie dla ukochanej. Haruki-san nie chciał do nich dołączyć prosząc Shibę o chwilę rozmowy w cztery oczy. Odchodząc Pani Kasumi zdaje się usłyszała cicho rzucone pytanie o noc ostatnią, gdyż posłała Yumi usmiech pełen ciepła i zrozumienia.

Tak trudno ukochanemu spojrzeć w oczy, nie rumienić się, gdy mówi miłe rzeczy, ale jeszcze trudniej nie rzucić mu się w ramiona, gdy jest tak blisko. Etykieta jednak nie pozwala nikomu na takie wybryki, pozostaje tylko delektować się urokliwoscią tej chwili i popijać herbatę kradnąc sobie nawzajem spojrzenia i musnięcia dłonią. Zakochani próbuja zatrzymać czas, ale on nieubłaganie biegnie dalej, przerywając brutalnie ich sielankę.

Jak burzowy wiatr w altance pojawił sie nagle Natsu-san. Mord miał w oczach, a na ostrzu krew. Nic do tej chwili nie przeraziło Yumi tak, jak widok człowieka, któremu ufała pędzącego na nią z mieczem w dłoni. Na szczęscie w chwili, gdy wykrzyknęła jego imię rzucając się między niego i Junzo szaleństwo zniknęło z jego oczu, a miecz opadł. Choć nadal przerażona, nie odsunęła się, całą sobą zdecydowana nie dopuscić by skrzywdził jej ukochanego, jesli po to się tu zjawił.

Natsu błądził wzrokiem od niej, do Yogo, a w oczach jego nie było żadnego ciepła. Spojrzenie skierowane na młodego skorpiona pełne było niemal nienawisci, jednak to na niej zatrzymał swój wzrok jak zimny ogień. Ochroniarze Yogo już ich otoczyli, gotowi na jeden znak swego Pana rozpłatać goscia na kawałki, nikt bowiem nie ma prawa tak się zachowywać w pobliżu tego, kogo chronią, Junzo jednak czekał. Za samo pojawienie sie w taki sposób, yojimbo powinien zginąć, jednak decyzja o tym co się stanie należała do Yumi.

"Natsu-san, co to znaczy?! Co się dzieje?!"
"Haruki-san nie żyje. Zdradził naszą misję dziejową, musiał zginąć i zginął z mojej ręki."
Na te słowa dziewczyna cofnęła się nieco, nie mogąc uwierzyć w to, co słyszy. Jak to? Haruki-san? Nie żyje? Niemożliwe... przecież... jesli zdradził, powinien spotkać go sąd, powinien móc się wytłumaczyć, mieć szansę prosić o honorową smierć, przecież to starszyzna decyduje o tym kto i jak ma zginąć! Natsu-san... morderca... i szaleniec... Nawet nie padł na kolana, nie tłumaczył, nie przepraszał, gdzie jego honor? Wpatrywał się tylko tym swoim zimnym wzrokiem...

"Panienka nie spała dzis w pokoju" powiedział zimnym, okrutnym głosem. Gdyby nie cała sytuacja, Yumi-chan z pewnoscią spłonęłaby rumieńcem widocznym z odległosci kilku kilometrów, ale w tych warunkach pobladła tylko jeszcze bardziej. Szaleniec. Szaleniec bez honoru, obrażający tych, których ochrona jest jego zadaniem. Za tę potwarz powinna go sama zabić, ale nie potrafiła dobić miecza. Usmiercenie kogos własnymi rękoma było dla niej niemożliwe. Odwróciła się do niego tyłem po to tylko, by mokrymi oczami spojrzeć krótko w oczy Junzo i spuscić głowę. Junzo zrozumiał. Natsu też. Rzucił jeszcze tylko w ich stronę krótkie oskarżenie "Jumon-sama jest piewcą krwi" po czym odwrócił się by zaatakować skorpionich ochroniarzy, których zadaniem było odebrać mu życie.

niedziela, września 03, 2006

Yumi-chan no monogatari cz.2

Podróż na ziemie Skorpiona odbyła się bez problemów. Na granicy całą drużynę powitała obfita skorpionia eskorta i mimo iż nie było na to szans, dziewczyna nie mogła powstrzymać się przed szukaniem wsród wojowników znajomej sobie twarzy.

Wszelkie opóźnienia, postoje, spowolnienia powodowały coraz większą frustrację, ale przecież gdzies na nocleg trzeba było się zatrzymać. Wybrana w tym celu gospoda była całkiem przystępna - przede wszystkim miała łaźnie (zresztą, co to by była za gospoda bez łaźni). Bez względu na to jak się człowiekowi spieszy, kąpiel jest marzeniem każdego podróżnika.

To własnie w tej karczemnej łaźni pierwszy raz Yumi-chan postanowiła wybadać stosunek Natsu-san - podarowanego jej przez tatusia ochroniarza - do jej osoby. W końcu jesli chciała móc po przybyciu na miejsce spotkać się ze swoim ukochanym, yojimbo musiał stać o jej stronie. No cóż - nie do końca jej się to udało, ale z pewnoscią akcja w łaźni wciąż wywołuje usmiech na twarzy każdego kto był jej swiadkiem ;).

Niestety, tej nocy nikomu nie było dane spokojnie zasnąć. Tak. Maho. Pojawiła się nagle pozbawiając Yumi-chan przytomnosci. Ocknęła się gdy walka już trwała po to tylko, by dowiedzieć się, że jej ukochany wujaszek okazał się być piewcą krwi... To fakt, że ostatnio zachowywał się dziwnie, zresztą, gdy w końcu zgodził się na jakąs opowiesć prawie skończyło się pojedynkiem z Kasumi-san, która poczuła, że obraża się honor jej rodziny. Rzeczywiscie, była to opowiesć o yojimbo rodziny Shiba, który musiał wybierać między służbą panu - piewcy krwi, a służbą cesarstwu. Dylemat niewątpliwie niełatwy i wcale nie dziwi, że poddanie w wątpliwosć lojalnosci wobec Pana obużyło Shibę, szczególnie, że połączone było z sugestią, że ktos z rodziny Isawa - bo przecież tylko im Shiba służą - może parać się plugawą magią. Ikoma-san zapierał się, że to tylko opowiesć, nie mniej jednak wszystkie przecież jego opowiesci niosły zawsze w sobie choć ziarenko prawdy...

Gdyby nie zdemaskowanie Ikomy jako piewcy krwi być może nawet Yumi-chan zaczęłaby się głębiej zastanawiać nad reakcją jaką wywołała rzeczona opowiesć, ale snucie jakichkolwiek podejrzeń było niemożliwe, nie po tym co się stało. Jumon-sama okazała się nieoceniona, bez niej dalszego ciągu tej historii by nie było - nie byłoby bowiem komu jej doswiadczyć i opowiedzieć.

Przybycie na ziemie Yogo było niewątpliwie spełnieniem marzeń. Nareszcie :). Oczywiscie wszelkie jakies oficjalne powitania i te bajery - Yumi-chan siedziała jak na gwoździach, nie mogąc zrozumieć czemu Ci ludzie nie pójdą wreszcie spać. Ona sama była bardzo grzeczniutka, szczególnie wobec Natsu, żeby broń boże nie uznał, że trzeba jej bardziej strzec niż do tej pory. Nawet go tym razem nie nagabywała na wspólną kąpiel ;). Jak tylko przyszła odpowiednia pora położyła się grzecznie spać polecając yojimbo by zrobił to samo, bo przecież są teraz w wielkim zamku Yogo, gdzie sciany mają nie tylko uszy, ale i oczy, więc na pewno nic im nie grozi.

Leżała bardzo grzeczniutko, póki nie nabrała pewnosci, że w pokoju obok Natsu-san spi w najlepsze. Wtedy najciszej jak tylko mogła wymknęła się z pokoju starając się za wszelką cenę nie biec jak rozwijający niebotyczną prędkosć slepy zając na miejsce spotkania.

Pomińmy tutaj potencjalnie szokujące czytelnika szczegóły spotkania wspominając tylko, że do tych ramion Yumi-chan tęskniła od wieków i nawet siłą nie dałoby się jej z nich wyrwać, gdy już się w nich znalazła. A, poza tym to okolica była naprawdę piękna, cudowne gorące źródła schowane wsród porosniętych mchem skał - idealne miejsce na romantyczną schadzkę, ale to i tak nie miało znaczenia. Zdaje się, że padły nawet bardzo pozytywne komentarze na temat okolicy, ale smiem przypuszczać, że tak naprawdę Yumi-chan nie potrafiłaby ani opowiedzieć jak to miejsce wyglądało, ani do niego ponownie trafić. W końcu liczył się tylko ON.

Bała się powrotu do pokoju, w końcu jej yojimbo mógł się w międzyczasie obudzić i dostrzec jej nieobecnosć, ale na szczęscie nic takiego nie miało miejsca. Tylko niedaleko celu pozostająca w cieniu drzew Jumon-sama obdarowała ją tajemniczym, ale też jakby wszechwiedzącym i pełnym zrozumienia usmiechem. Niepokojąca kobieta, skąd ona się w ogóle tam wzięła? Zresztą, od dawna zdawała się wiedzieć co też po głowie chodzi młodej Usagi, ale jak do tej pory nie wydała się nikomu z tą wiedzą, pozostało więc liczyć na to, że i tym razem zachowa tę tajemnicę dla siebie.

Zmęczona, ale jakże szczęsliwa, Yumi-chan złożyła wreszcie głowę do snu polecając przedtem służącej obudzić się za 3 godziny i licząc na to, że jej długi sen zostanie zrzucony na karb niemiłych i/lub męczących przeżyć ostatnich dni.

Tak zakończyła się ostatnia noc opowiesci...

piątek, września 01, 2006

Yumi-chan no monogatari cz.1

To chyba będzie długi post, bo nie da sie przecież w kilku słowach opowiedzieć historii postaci. Mojej pierwszej postaci :).

Yumi-chan to w zasadzie jeszcze dziecko, a w każdym razie była nim gdy się poznałysmy. Oto jej historia:

Pewnego dnia, czując się jakby ciążyła na jej honorze jakaś plama, córka daimyo klanu Zająca powróciła do domu, odesłana przez mistrza tuż przed zakończeniem nauki, niedługo przed planowaną ceremonią genpuku - wejscia w dorosłosć. W żaden sposób nie mogła sobie wytłumaczyć przyczyn odesłania, poza jedną możliwoscią - mistrz się dowiedział...

W sercu Yumi kryła się pewna mroczna tajemnica, cos o czym nikomu absolutnie nie wolno było wiedzieć. Wbrew temu co wszyscy sądzili, ostatnie spotkanie Zimowego Dworu nie było dla Yumi wcale nieco nudnawą imprezą, pełną szczycących się swą dorosłoscią i umiejętnosciami ludzi, których głównym celem zdawało się być przede wszystkim przesadne kłanianie sie sobie nawzajem. Cóż bowiem innego mógł nieznającemu się, ani nawet niezainteresowanemu polityką dziecku zaoferować Zimowy Dwór? Poza oczywiscie możliwoscią podziwiania przepięknych ziem klanu Żurawia i jeszcze cudowniejszych strojów wszystkich gosci? Niby nic... a jednak... Tak naprawdę niewiele osób może powiedzieć, że widziało panienkę Usagi na Zimowym Dworze, a przecież nie mogli jej przeoczyć, w końcu błogosławieństwo Benten robi swoje ;). Jedyne wyjasnienie takiej sytuacji to brak możliwosci - jej tam po prostu nie było! Prawie :).

Zimowy Dwór to miejsce spotkań mnóstwa ludzi i z tego całego grona własnie ta dwójka wpadła sobie w oko: ona - z klanu Zająca, i on - z klanu Skorpiona. Już na pierwszy rzut oka nie jest to zbyt szczęsliwe połączenie. Do tego ona to jeszcze dziecko... Ale uczuć się nie wybiera, tak więc prawdziwa miłosć opanowała serce Yumi i jesli można w to uwierzyć, to i Yogo Junzo zapałał do niej prawdziwym uczuciem. Postanowili nie ujawniać się z tym "póki własciwy czas nie nadejdzie" - cokolwiek to znaczy ;). Nic więc dziwnego, że to własnie wydanie się tej tajemnicy było największą obawą Yumi i pierwszą przypuszczalną przyczyną wszelkich możliwych niepowodzeń. Nikt jednak nie ujawnił się z wiedzą na ten temat, zatem odesłanie panienki przez mistrza pozostało tajemnicą.

Na zamku Yumi-chan poznała kilka nowych osób, a byli to: Usagi Haruki - raczej milczący samuraj, który zdawał się cieszyć dosć dużą sympatią i poważaniem Shiba Kasumi, yojimbo pani Isawa Jumon - które to obie były także gosćmi klanu.

Nie wiedzieć czemu, już od pierwszej chwili Yumi zapałała sympatia do Shiby, jednakże yojimbo panienki zdaje się nie podzielał tych uczuć, gdyż efektem kilku nieodpowiednich i źle wypowiedzianych słów został szybko odesłany (a może i usmiercony). Pani Jumon wywoływała u Yumi nieodparcie bardzo dziwne wrażenie - przy niej młoda Usagi stawała się bardziej cicha i milcząca, obawiając się tego, jak odebrane mogą zostać jej słowa i co Isawa może z nich wyczytać - poza tym chyba czuła sie przytłoczona osoba Isawy.

Wsród zamkowych gosci nie zabrakło też uwielbianego przed dziewczynę bajarza - "wujka" Ikomy. Niestety był on jakis nieswój - jak nigdy strasznie sie bronił przed opowiadaniem nowych historii, a przecież tak dawno sie nie widzieli! No ale może to tylko jej egoistyczna potrzeba znalezienia jakiegos sposobu na poprawę humoru...

Dziwne rzeczy się dzieją na zamku, pojawiaja się slady maho, ginie posłaniec, padają oskarżenia, ale wszystko to jest niczym w porównaniu z wiescia o tym, że wyrusza własnie wyprawa na ziemie Yogo!! To niesamowite, niespotykane, ledwie możliwe, a jednak zgodzili się zabrać Yumi!!! Szczęscie dziewczęcia nie zna granic, ale chyba te iskierki radosci i podekscytowania w oczach były troszkę zbyt widoczne... no cóż, pozostawało mieć nadzieję, że ci, co je dostrzegli przypiszą je radosci z pierwszej prawdziwej wyprawy (prawdziwej = bez tatusia i całej bandy ludzi z dworu). Ikoma-oji-chan obiecał zaopiekować się Yumi i wszystko byłoby piękne, gdyby nie gurujący teraz nad nią (za nią/przed nią) osobisty Yojimbo taty... ech... cóż... nie można mieć wszystkiego :/.

Wyprawa wyrusza, niektórzy pełni obaw i podejrzeń, inni spokojni, a jeszcze inni z radoscią obezwładniającą serce - ach, jak trudno to utrzymać w tajemnicy, jak ciężko nie zmuszać konia do radosnego cwału, który zaniósłby ją na miejsce w kilka chwil! Specjalnie wsiadła na konia! Niestety Jumon-sama wolała skorzystać ze skrzyżowania rikszy z lektyką, wyprawa wcale zatem nie będzie taka szybka, no ale narzekać nie ma co. Jumon-sama zresztą chyba się czegos domysla, wspominała nawet cos o zbliżającym się czasie zamążpójscia, ale na szczęscie na tym sie skończyło.

Patrząc na tę historię, dochodzę do wniosku, że jeden post na nią nie wystarczy, zostawmy zatem naszych podróżników do następnego postu :).

Począteczek

No to poddałam się. Mania blogowania mnie dopadła ;). Od razu na początek przyznaję Copyrighty - nazwę mojego bloga zawdzięczam niesamowitej pomysłowosci Yohko-chan, której niniejszym oddaję honor i dziękuję jednoczesnie za milion innych tekstów, których mi już w życiu użyczyła :) - viva Yohko! ;)

Zobaczymy co z tego całego blogowania wyniknie, czuję już jak ogarnia mnie lekkie podekscytowanie - czy będzie to miejsce wylania wszystkich moich żali? a może miejsce dzielenia się każdą radostką życia? jak dobrze pójdzie, to będzie trochę tego i trochę tego :).

W czym przewaga bloga nad zwykłym pamiętnikiem a nawet czasem rozmową? Czy zdażyło Wam się kiedys mieć straszną potrzebę podzielenia się czyms, ale żadnej możliwosci? Zdaża się, że nie ma z kim pogadać, ale też często nikt nie ma czasu słuchać (ja np. bardzo rozwlekam swoje opowiesci, dodając szczegóły itp - mama nigdy nie wytrzymuje do końca ;) ) - co wtedy? Pamiętnik? Jasne... ale jaka jest podstawowa wada pamiętnika? Nie skomentuje tego co się napisało! :)

Zatem witaj mój mały, nowiutki blogu i oby nasza współpraca dobrze sie układała, a komentarze dopisały! :)

P.S.
Czy ktos zauważył u mnie brak jednej z polskich liter? Niestety, głupie ustawienia sprawiają, że jej wcisnięcie powoduje publikację posta - bardzo uciążliwe jak się człowiek ciągle zapomina ;)