środa, września 19, 2007

Kocia niespodzianka

Był koniec sierpnia, kiedy wreszcie udałam się do weterynarza i zapisałam Niteczkę na sterylizację. Na 3.09, poniedziałek. I tylko tak mnie w ten poniedziałek coś tknęło, poszłam się powypytywać i dowiedziałam, że jeżeli koteczka jest w ciąży, a oni ją uśpią, to niestety maleństwa tego nie przetrwają... A ja przecież nie miałam pewności! I co teraz?

Zabrałam Nitkę na USG :). Tanie to nie było, ale chciałam mieć czyste sumienie. Okazało się, że jest to bardzo wczesna faza ciąży, widać dwa zarodki, ale na tym etapie jeszcze nie wiadomo, czy ta ciąża się przyjmie, czy nie. Kazano mi przyjść za 2 tygodnie, żeby potwierdzić. No i co teraz? Kasia w skowronkach :D. Tylko jak tak sobie przypominałam Niteczkę i obserwowałam, to po kilku dniach stwierdziłam, że ciąża się chyba nie przyjęła. I to nie pierwszy raz. Przedtem miała podobne zachowania i wygląd (teraz wychodziłaby ciąża z 3 rui, po 2 poprzednich nic nie było, a kotka po dworze gania i amanta ma). No ale nic to, czekamy :).

Minęły dwa tygodnie i poszłyśmy na badanie. Kasia miała rację. Nie ma kotków. Koty to jednak nieprzewidywalne stworzonka ;).

W związku ze wspomnianym odkryciem, w dniu wczorajszym, 18.09.2007, Nitka została wysterylizowana. Teraz biedactwo dochodzi do siebie, ale jest strasznie obrażona. Przede wszystkim na swój ogon. Bo sterylizacja, to nie wszystko, wręcz podobno przy ogonie sterylizacja to był pikuś. A co się stało? Jakiś czas temu jakiś kot ją chyba ugryzł, tuż przy nasadzie ogona. Zrobił się ropień, dostała zastrzyki, ropień pękł, wszystko niby ok, ale kotka ogonek dalej boli, pękł drugi ropień, dużo mniejszy, dzień przed operacją. Więc w czasie operacji obejrzeli - okazuje się, że razem ropnie były 4 i kotek ma chyba na ogonie więcej szwów niż na brzuszku. No i ze 20 cm ogona zaklejone plastrem, u samej nasady, niezbyt wygodnie jest się z tym układać i poruszać, nic więc dziwnego, że się straszliwie denerwuje.

Teraz nie pozostaje nic innego, jak życzyć szybkiej rekonwalescencji i czekać aż kot i ogon wydobrzeją i się "odobrażą" :).

P.S.
Dobrze mieć znajomości u weterynarza - 3/4 szwów u Nitki zostało założone nicią śródskórną, nie trzeba ich zdejmować, same się rozpuszczą :). Na brzuszku ma tylko jeden zwykły, taki zabezpieczający, a na ogonie nie wiem, tam ma więcej zwykłych i będzie większy problem ze zdejmowaniem itp... ale na pewno da radę :).

piątek, sierpnia 17, 2007

Ćwiczonka

Nareszcie udało się zmobilizować Kasię do jakichś ćwiczeń. Tak więc jestem po moim pierwszym od dawna treningu :). Mam nadzieję, że fakt, iż o mojej chęci ćwiczenia piszę tutaj zmobilizuje mnie do niego bardziej, bo mieć ładniejsze ciałko i lepszą kondycję to by się chciało Kasi, ale najlepiej jakby to się jakoś samo zrobiło ;).

Tak więc dziś cieszę się niewielkim bólem odczuwalnym w prawie każdej partii mięśni i raduję się, że żyję :D. Jutro za pewne z powodu znacznego nasilenia owego "radosnego" bólu będę się co najwyżej "cieszyć", że umieram, ale co tam ;). Warto :).

P.S.
55% Final Fantasy X-2 za mną, tylko grać mi nie dają!!!

piątek, sierpnia 10, 2007

Szantaż emocjonalny

Ostatnio pojęcie "szantażu emocjonalnego" często przewija mi się przez głowę w odniesieniu do różnych osób, jako że zdaję się być osobą bardzo na to podatną. Żeby jednak nikogo nie oskarżać bezpodstawnie postanowiłam sprawdzić sobie jak się to pojęcie tak w zasadzie definiuje. Znalazłam między innymi artykuł, którego fragmenty tu przytoczę, a jeśli kogoś interesuje całość, to tu jest link.

Zacznijmy więc od początku, od bardzo prostego stwierdzenia: między szantażem emocjonalnym, presją a nakłanianiem do czegoś jest bardzo płynna różnica. Zasadniczo szantaż emocjonalny można zdefiniować jako: "formę manipulacji polegającą na tym, że nasi bliscy grożą nam (bezpośrednio lub pośrednio), że nas ukarzą, jeśli nie zrobimy tego, czego sobie życzą".

Szantażysta jest ze wszech miar życzliwy i maskuje swoje działania stosując trzy główne narzędzia: lęk, poczucie obowiązku oraz poczucie winy. "Szantażysta wykorzystuje to, że czegoś się boimy (lęk), akcentuje jak wiele dla nas zrobił i jak bardzo powinniśmy mu za to być wdzięczni (poczucie obowiązku) lub potępia nas, oskarża czy też poniża słownie (poczucie winy)."

I oto dochodzimy do interesującego mnie meritum - szantażysta to nie tylko ktoś, kto nam grozi, zmusza siłą. Istnieją cztery typy szantażystów (znów cytat z artykułu):
- "Prokurator"- każdy sprzeciw ze strony ofiary budzi w nim złość, co z kolei prowadzi do posługiwania się przez niego groźbą będącą częściowo wynikiem wściekłości;
- "Biczownik" - mówi ofierze, że jeśli czegoś (ściśle precyzuje, co to ma być) nie zrobi, to on będzie smutny, nieszczęśliwy, rzuci pracę, zrujnuje sobie życie itp.;
- "Cierpiętnik" - przeżywać będzie rzekome katusze i będzie cierpiał dlatego, że ofiara nie uczyniła tego, co chciał;
- "Kusiciel" - obiecuje ofierze za wykonanie polecenia miłość, pieniądze itp., niestety, często nie spełnia danych obietnic.

Wydaje mi się, że dwa środkowe typy są najpopularniejsze jako niezamierzony szantaż emocjonalny. Ale nawet niezamierzone działanie danego typu wciąż klasyfikuje się pod to pojęcie.

Być może to tylko ja tak mam, ale na te dwa typy właśnie jestem najbardziej podatna. Poczucie winy i obowiązku króluje :/. Szczególnie jeśli wziąć pod uwagę kolejny fragmencik artykułu, jakże zgodny z prawdą: "Szantażysta, stosując powyższe techniki, próbuje przekonać ofiarę, że jest mądrzejszy, bardziej doświadczony, kocha ją, chce tego, co najlepsze. "

Pytanie tylko teraz jak sobie z tym radzić? Bo nawet jeśli uda mi się sprzeciwić, nie poddać się szantażowi, to poczucie winy, że zawiodłam, że nie spełniłam czyichś oczekiwań, że sprawiłam komuś przykrość jest po prostu straszne...

wtorek, sierpnia 07, 2007

Prywatność i samotność

Jak to co jakiś czas bywa, narodziły się w mojej głowie (albo raczej znów wypłynęły na wierzch) kolejne przemyślenia. Jak w tytule ;).

Otóż większość z nas marzy o tym, żeby z kimś być. Kochać i być kochanym. Ja, naturalnie, nie jestem wyjątkiem żadnym od tej reguły. Tylko... nagle okazuje się, że co za dużo, to niezdrowo. A to niby takie popularne powiedzenie. No i poza tym czy może być za dużo bycia z kimś? Moja koleżanka w niedawnej rozmowie powiedziała mi, że jak się długo jest samemu, to potem ciężko czasem się przestawić na bycie z kimś. I w pewnym sensie ma rację. Bo niby chcemy być razem, niby wszystko ok, ale... No właśnie. Ale właśnie wtedy okazuje się, że potrzebujemy też być sami. I to jest chyba jeden z największych problemów związku - umieć dobrze wyważyć czas, tak, by mieć go dla siebie i dla siebie nawzajem. Tak, żeby wszyscy byli szczęśliwi.

W sumie zastanawiałam się kiedyś, ale chyba nigdy tak naprawdę nie rozumiałam, aż do czasu tych moich przemyśleń, jak ktoś może mówić, że odchodzi, bo się "dusi". Zastanawiam się, czy sama nie byłam osobą duszącą innych... wiem na pewno, że w jednym przypadku nawet jeśli nie byłam, to byłam bardzo tego blisko. To straszne, że kochając za mocno możemy bardziej sobie (i związkowi) zaszkodzić niz kochając za słabo...

Wracając bliżej ścisłego tematu: każdy potrzebuje prywatności i samotności. Bo jednak człowiek nie został stworzony, by dzielić się absolutnie wszystkim. Każdy z nas ma pewne rzeczy, których strzeże, popatrzmy choćby na najprostsze - nie cierpię jak mi ktoś grzebie w moim komputerze bez mojej zgody i nadzoru. Może i nie ma tam nic strasznego, ale jednak z jakiej racji na przykład ktoś ma przeglądać moje archiwum gadu? Podobnie w kwestii czasu - fajnie jest się pospotykać z ludźmi, ale czasem trzeba po prostu walnąć się w domku na kanapie i "odmóżdżyć się", posufitować, po prostu mieć wszystko i wszystkich gdzieś i pobyć trochę ze sobą samym.

Wychodzi na to, że samotność to wcale nie takie złe słowo... A przynajmniej dopóki jest wyborem, a nie stanem niepożądanym.

Będąc z kimś trzeba mieć szacunek dla jego potrzeby ciszy, spokoju, prywatności i samotności.

To tyle przemyśleń na dziś :).

czwartek, sierpnia 02, 2007

Aktualizacji czas

Wielu już się zastanawia co takiego stało się ze mną, zero wieści, blog niemal jak porzucony... Spieszę więc wyjaśniać :).

Od początku lipca siedzę sobie na praktyce w telekomunikacji. Komunikatorów tu żadnych nie mam (tylko gmail), bo i instalować niczego nie chcę, a śmiałości mi trochę brakło, żeby robić na komputerku to co chcę (czyt. np. bloga pisać ;) ), bo za pleckami moimi, z monitorem i głową w tym samym kierunku co ja, siedzi ktoś. Na szczęście nie mój szef ;). Niniejszym więc pozbyłam się skrupułów, bo trochę mi się nudzi (nie żebym nie miała pracy, ale nie chce mi się, a zadanie czasochłonne nie jest).

Wracając zatem - co ja tutaj w ogóle robię? Wygrałam sobie praktykę w "Grasz o staż". Na 2 miesiące. Płacą, więc nie ma co narzekać na brak wakacji, bo wpisik w CV fajny przynajmniej będzie. Zadań jakichś zbytnio obciążających nie mam, więc ciężko stwierdzić jak tu prawdziwa praca wygląda, ale to pewnie też zależy. Nie mniej jednak podoba mi się. Bardzo. Dostałam nowe zadanie do zanalizowania wymagań, przygotowania projektu itp., a potem czeka mnie "deweloperka", czyli zaprogramowanie tego jak nic, ale - o dziwo - to też mi się podoba! Fajnie jednak coś programować, już zapomniałam jak to lubię, ba, byłam przekonana, że nie lubię! a jednak :).

W życiu osobistym też trochę zmian, ale zanim cokolwiek na ten temat napiszę (o ile napiszę) musi mi sie wszystko poukładać na miejsce, żeby z opisu jakiś zbytni chaos nie wyszedł :).

A poza tym to kocica dalej nie chce być w ciąży. W związku z tym w przyszłym tygodniu chyba wezmę ją na operację. Tylko muszę się dogadać z rodzicami, żeby mamusia chociaż w domku była, bo ja nie dam rady w czasie dnia kotki zawieźć (praca 8-16), a i potem, i następnego dnia powinien ktoś z nią być i obserwować, czy wszystko ok. A jak już po operacji będzie i wszystko będzie ok, to skombinuję drugiego kotka :D. Dla mamy - ona bardzo chce swojego, do tego koniecznie ma być jak tygrysek - cały pręgowany, bez białych plamek. Zobaczymy :).

niedziela, czerwca 17, 2007

Studiowanie

Normalnie stwierdzam, że już chyba za stara jestem na studiowanie. Wszystko niby fajnie... przecież na studiach to zawsze luz jest i w ogóle. Człowiek robi co chce, przychodzi jak chce, na koniec tylko uczyć się trzeba. No właśnie... Potrzeba uczenia się i co gorsza odrabiania zadań domowych (bo tak nazywam wszelką pracę jaką muszę wykonać w domu przyprawiającą o wyrzuty sumienia jeśli zamiast ją robić np. oglądam film) to straszna rzecz. Nie zrozumcie mnie tu źle - ja się lubię uczyć. Lubię dowiadywać się nowych rzeczy itp. Ale tylko wtedy, gdy rzeczy owe interesują mnie osobiście lub też będą rzeczywiście przeze mnie wykorzystane. A nauka na studiach niestety rzadko tak wygląda.

Wiem, że marudze, ale to wszystko przez to, że za 4 godziny mam egzamin z kryptologii. Kiedyś już to miałam - w o wiele szerszym zakresie, na studiach magisterskich. Zdałam - zresztą był to jeden z pierwszych egzaminów zaliczanych przed wyjazdem do Francji. To jest naprawdę ciężki przedmiot, ale zgodzę się, że jako informatyk, zwłaszcza, że byłam na specjalności zajmującej sie głównie programowaniem, powinnam mieć na ten temat pojęcie. Teraz jednak jestem już po studiach dających wyższe wykształcenie. Teraz powinnam uczyć się tego, co dla mnie naprawdę przydatne. Czegoś, co wykorzystam w pracy, co będę stosować w praktyce. A kryptologia zdecydowanie nie należy do tych dziedzin. Może to się kiedyś zmieni - oczywiście, ale do tego czasu nawet jeśli coś się teraz nauczę - zdążę zapomnieć.

Wyznaję taką prostą zasadę - jak jest mi to potrzebne, to uczę się, żeby wiedzieć, jak nie jest mi potrzebne, to uczę się, żeby zdać. Nie chcę się już uczyć w ten drugi sposób, to straszna strata czasu!

czwartek, maja 31, 2007

Refleksik

Znów refleksyjny nastrój mnie dopadł troszeczkę. I tak się zastanawiam o czym by tu z tej okazji napisać. Dokonywane przeze mnie ostatnimi czasy dość często studium przypadków damsko-męskich już się chyba wszystkim znudziło, czas by więc wymyślić coś nowego :). Tylko co? Bo jak na razie wychodzi mi takie pisanie o pisaniu, jak to swego czasu w pewnej piosence było o piosenek tworzeniu.

Niech będzie w takim razie zupełnie przyziemnie :). Otóż okazuje się że Niteczka (dla nieuświadomionych - moja koteczka) nie jest jednak w ciąży. Skąd ta pewność? Trudno, żeby w ciąży była kotka, która ma ruję ;). Tylko, że spryciara nie da się w domu zamknąć. Z drugiej strony nie żeby rodzice tak strasznie się o to starali. W każdym razie wczoraj widziano w okolicach jakiegoś rudzielca, więc kto wie, może ten okaże się niewysterylizowany ;). Wiem, że teraz z pewnością parę osób potępi mnie za rozmnażanie kotka, tudzież w ogóle za dopuszczanie takiej możliwości, ale cóż - tego chcę. Bo taka jest prawda. To nie z powodu jakichś mitów, że kotka musi raz urodzić czy coś. Ja po prostu chcę kociaki. Chcę zobaczyć jak się rodzą, jak z małych nieporadnych brzdąców przemieniają się w ciekawskie i wszędobylskie stworzonka, by potem stać się dojrzałymi łowcami (tudzież leniami wodzącymi jedynie spojrzeniem za nadlatującą muchą ;) ). Tego niestety nie da się zastąpić kociakami wziętymi ze schroniska. Zresztą - na to nigdy nie zgodziłby się mój tata, a tak... w pewnym sensie będzie bez wyjścia ;). O ile oczywiście w ogóle kiedyś taka sytuacja zaistnieje.

I tu pewnie jeden kolega podsumowałby mnie stwierdzeniem, że przydałoby mi się dzieciaka własnego zafundować - no pewnie by się przydało ;). Tylko troche nie bardzo mam warunki i możliwości... zresztą chyba jeszcze nie czas. A kociaczka chyba żadnego nie oddam, jeśli będą, ale cii!!! ani słowa mojemu tacie ;) zagroził, że jak zostanie chociaż jeden kociak, to on bierze drugiego psa (na co z mamą zgodnie stwierdziłyśmy, żeby się nie krępował ;) ).

P.S.
Chwilowo z powodu błędów na stronie działają mi wszystkie znaki polskie, ciekawe jak długo to potrwa ;).

wtorek, maja 29, 2007

Malutki promyczek

Malutki promyczek szczęścia wkradł się jakoś w moje życie ukradkiem niedawno. I coś się zapowiada, że na razie zostanie (chociaż sam z siebie uparcie twierdzi, że pozbędę się go na pewno do piątku ;) ). No zobaczymy. Tylko muszę uważać, żeby nie zapeszyć :).

Tak czy siak, chciałam się troszkę podzielić czymś pozytywnym :).

A skoro juz tak o pozytywy chodzi, to co tam, nigdy nie było tu żadnego zdjęcia, więc niech sobie będzie jedno - mój kotek niecały roczek temu, a zarazem moja tapetka na komórce ;)


I kto by teraz widząc moją włóczęgę uwierzył, ze takie to małe kiedys było ;).

poniedziałek, maja 28, 2007

Uszczęśliwianie wewnętrznego dziecka

No to stało się. Zrobiłam to wreszcie, po tylu latach. A moje wewnętrzne dziecko jest najszczęśliwsze na świecie. A dlaczego? Kupiłam PLAYSTATION!!!! :D:D:D:D:D:D:D
No żeby nie było, nie jest ze mnie milioner, więc nie kupiłam PS3, tylko PS2, ale do tego pierwszego i tak nie mam zaufania jak na razie, a na dwójeczke jest masa gier. No właśnie - gier :D. Final Fantasy X here I come! :D.

Oczywiście sama konsolka nie wystarczy, trzeba było jeszcze wzbogacić się o parę gadżetów, tak więc w moim posiadaniu są już: dwa mikrofony, pożyczona od studenta kamerka (muszę kupić własną!) oraz mata do tańca i konwerter pozwalający podłączyć ją do komputerka (niestety nie łapie jednoczesnego wciskania dwóch przycisków :( ). Jednym słowem idealne warunki na imprezkę! :D Trzeba by tylko znaleźć wolny wieczorek no i jakichś chętnych do zabawy (a nie tylko do siedzenia i marudzenia, że to dla dzieci ;) ).

No to jak tam, kto chętny? ;)

sobota, kwietnia 21, 2007

Chcieć to móc

Coraz częsciej słyszę od ludzi: "nie mogę", czy tez "zapomniałem/am" "bo mam tyle zajęć", "nie mam w ogóle czasu dla siebie" i tym podobne rzeczy. I o ile nikt nie ma prawa przyczepić się do sporadycznej wypowiedzi tego rodzaju, to jesli zaczyna ona być standardem - przepraszam, ale krew mnie czasem zalewa. A dlaczego? Bo ja mam prostą dewizę w życiu: chcieć to móc.

Jeszcze kiedy byłam w liceum, a nawet przedtem, dzieciarnia zawsze narzekała, jak to nie ma na nic czasu, jak to tyle zadane, nie wyrabiają się itp. Owszem, ludzie mają różne zdolnosci, więc niektórym potrzeba więcej czasu, ale zeby wszystkim go brakowało? I to ludziom, którzy poza chodzeniem do szkoły nie mają innych zajęć?

Na początku trzeciej klasy liceum było mi najciężej: codziennie szkoła, 4 razy w tygodniu szkoła muzyczna, w soboty próby orkiestry, a trzy razy w tygodniu wieczorami intensywny angielski. Było pare takich dni, kiedy wychodziłam rano z całym majdanem z domu i wracałam o 22, po wszystkich zajęciach. A mimo to miałam czas dla chłopaka, miałam czas dla rodziców, miałam kiedy telewizję obejrzeć, ksiązkę poczytać czy na komputerze pograć. Chcieć, to móc. Zresztą, im więcej mam zajęć planowanych, tym więcej mam czasu na swoje przyjemnosci - jakos łatwiej się czas organizuje i nie przelatuje on tak między palcami, jak kiedy ma się całe dni wolne.

Mam przyjaciółkę w Gdyni - 5 godzin pociągiem. Za daleko. Sama nigdy mnie nie odwiedziła, mimo obietnic. No bo przeciez nie opłaca się jechać. Dla mnie się opłacało, nawet jak mi podała swoje ograniczenia czasowe, trzymając się których zajechałam tam w sobotę o 16 a w niedzielę o 16 miałam pociąg powrotny. Chciałam ją zobaczyć - czegóz więcej potrzeba, zeby mieć powód? Szczególnie jesli bilet weekendowy kosztuje 50 zl - to nie 4 stówy, które trzeba wydać, by odwiedzić znajomych za granicą. A swego czasu tych widywałam częsciej niz tych z własnego miasta - Ci za granicą nie mieli problemu z brakiem czasu dla mnie, nawet w srodku tygodnia.

Dlatego uwazam, ze chcieć, to móc. Jak komus nie zależy, to się zawsze wymówka znajdzie. Nie jestem swięta, odwiedziny w Stargardzie zazwyczaj wychodzą w "zawieszeniu" na "kiedys" (przepraszam kochanie!), a i wymówkę mam - w tygodniu praca, w weekendy zajęcia na uczelni. A przez to wszystko przeswieca po prostu lenistwo - bo trzeba tyłek w samochód/pociąg/cokolwiek innego wpakować i przedostać się ten kawałek, a to wymaga wysiłku. No i przede wszystkim trzeba tak sobie zorganizować czas, zeby dało radę. A to tez wymaga zachodu. Ale jak się chce, to się moze. Wszystko zalezy tylko od tego jak bardzo się chce.

wtorek, kwietnia 17, 2007

Świąteczne podróżowanie

Wiem, wiem, obijałam się, w końcu juz tydzień po Swiętach, a ja tu zadnego opisu nie skleciłam - niedobra Kasia ;). Czas więc najwyzszy wspomnieć chociaz jak to było za tą granicą wielką.

Kto nie wie, to innformuję niniejszym, ze w okresie swiątecznym wybrałam się w odwiedzinki na wschodnie tereny - do Estonii. Na kolejny zlot znajomych z UTT (Universite de Technology de Troyes). Chociaz zlot to to w sumie nie był, bo chyba tylko do trzech osób poszło zaproszenie ;) (notabene tych trzech, co zawsze zaproszenia przyjmują, reszta często ignoruje, a zazwyczaj ma inne plany). I tym sposobem w odwiedziny do Maris wybrali się: Agnes (Norwegia), Chris (Szkocja) i autorka niniejszego bloga (z Polski, jakby ktos nie był pewien ;) ). Dwójkę niektórzy mieli przyjemnosć poznać na imprezce sylwestrowej, z której Maris się wykpiła pod pretekstem nagabujących ją o pozostanie przyjaciół z kraju rodzimego ;).

Celem spotkania było uczczenie 25 urodzin kochanej Estonki i było warto :). Zresztą, zawsze jest warto ;).

Wyjazd został okupiony: jedynie 3 godzinami snu przed wyjazdem na lotnisko, 6 godzinami czekania na miescie az Maris skończy pracę, bólem głowy od paskudnego techno na imprezie, 2 godzinami snu przed wyjazdem na prom, zeby zdazyć na samolot, długim czekaniem na lotnisku i kupą stresu związaną z "powinnismy własnie odlatywać, a nie ma jeszcze samolotu!" itp.

Na wyjeździe zyskano: masę swiętego spokoju, czas na przeczytanie dwóch fantastycznych ksiązek (Jane Green: Life Swap oraz Straight Talking), z których jedna (pierwsza) została siłą zmuszona do pozostania w Estonii ;), wiedzę na temat tego co u kogo się działo przez ostatnie parę miesięcy, co kto planuje i jak bardzo wszyscy chcą się spotkać w lipcu w Hiszpanii oraz mnóstwo ciepełka (do zachowania na cięzsze czasy), które dać mogą tylko kochani przyjaciele :). A! Dowiedziałam się tez, ze jestem "hot" :D - i to w najlepszym znaczeniu tego słowa ;).

Ogólna ocena: Powtórzyć jak najszybciej!!! :D

wtorek, kwietnia 03, 2007

Walka

Tak naprawdę nie podejrzewałam siebie o zdolnosci do walki, ale w sumie nigdy nie patrzyłam na aspekt "walki" ze wszelkich mozliwych stron. Jakos zawsze kojarzyła mi sie tylko z biciem się, tudziez wymuszaniem i ządaniem tego, czego się chce. Walka o swoje na płaszczyźnie fizycznej i psychicznej. Cos agresywnego. Rzeczywiscie - z taką walką to u mnie cięzko. Agresywna staję się tylko wtedy, kiedy nie mam juz wyboru - tzn. kiedy ktos doprowadzi mnie do takiego stanu, ze nie potrafie juz nad sobą zapanować i nie mam czasu, zeby się uspokoić lub kiedy przez długi czas nawarstwiają się rzeczy, które bolą, czara się przepełnia, a ja wybucham. Nie mniej jednak w moim przypadku nie jest to częste zjawisko. Potrafię zrezygnować z czegos, z walki o cos, nawet jesli tego chcę, w momencie kiedy widzę, ze walka nic nie da, a tylko zaszkodzi, przy tym szanse na zwycięstwo marne, a koszty porazki zbyt duze.

Wniosek z tego taki, ze się poddaję. Rezygnuję. Zeby nie ryzykować. I w sumie wierzyłam w to do wczoraj. W to, ze nie umiem walczyć i tego nigdy nie robię. Ale to nieprawda! Nawet miło było to sobie uswiadomić :). A jak to się stało? Prosta rozmowa z kolezanką - jak zwykle zeszło na marudzenie na facetów az w któryms momencie ona stwierdziła współczująco, ze wiele we mnie jest zalu. I tak mnie zastanowiło własciwie dlaczego? Dlaczego mam zal o cos, co jest juz niewazne? Czy na pewno chodzi o te wszystkie mniejsze lub większe sprawki, czy o cos innego? I tak mysląc (a trwało to naprawdę krótko - to myslenie znaczy ;) ) doszłam do tego co jest główną przyczyną tego, ze mam zal szczególny do niektórych facetów. Walka. To o nią chodzi. O walkę i o mnie. O to, ze ja walczyłam, starałam, byłam gotowa stanąć na głowie by wyszło - robiłam to co było najbardziej odpowiednie dla sytuacji - bo tego własnie chciałam, z całego serca, a oni zmusili mnie bym się poddała. W taki czy inny sposób. Musiałam zaakceptować, ze moje wysiłki nic nie dają. Bo tak juz niestety jest, ze jesli druga strona tez nie walczy, to nie będzie sukcesu. Nie ma gorszej rzeczy niz musieć zaakceptować porazkę, gdy widzi się mozliwosć zwycięstwa. Niestety nie zawsze zwycięstwo zalezy tylko od nas.

Niecierpię jak ktos mnie zmusza do poddania się! W sumie to nie znoszę być zmuszana do czegokolwiek ;). Poproszona mogę zrobić wszystko, ale nawet prosić o poddanie się nie wolno! To nie w porządku! A faceci potrafią zrobić to nawet nieswiadomie... bo oni chcą, bo im zależy... ale nie na tyle, zeby cos zrobić. "Zobaczymy jak będzie". Nie ma tak. Zeby było, to się o to walczy! Jesli się chce, to się robi wszystko, zeby się dało. Jesli jedna strona walczy, to druga powinna przynajmniej umieć przyznać się do tego, ze jej nie zalezy. Bo brak walki to brak chęci, a brak chęci = nie zalezy mi. I wtedy wszystko jasne.

Dlatego od teraz mam nową politykę. Nie walczę. Nie o kogos. Dopóki nie będe pewna, ze jest o co. Ze "my" to nie jest tylko puste słowo. Nie pozwolę się więcej zmusić do poddania się.

piątek, marca 30, 2007

A jednak nie przeszło..

Myslałam, ze mi przejdzie, a jednak minęły juz conajmniej dwa tygodnie i nie przechodzi... A co? Taka pewna mysl, która zawitała mi w głowie i nie chce mnie opuscić.

Kto mnie lepiej zna, miał okazję nasłuchać się trochę mojego marudzenia na ród męski, na te wszystkie wypadki, kiedy nic się nie udaje, kiedy znów wychodzi na to, ze zależy w zasadzie tylko mi i jak przestaję się starać za dwoje to wszystko siada itp. No i jeszcze o tym najczęsciej przeze mnie słyszanym "jestes taka wspaniała, faceci muszą być slepi, przecież Ty mozesz mieć kazdego!" - w połączeniu z komentarzami na temat bycia cudowną przyjaciółką, której nie warto krzywdzić takim facetem jak wypowiadający tę kwestię. Kto mnie tak dobrze nie zna - no to miał wielkiego skróta ;).

Zawsze najbardziej chciałam kogos kochać i byc kochaną. I zeby nie było, że mam w domu za mało miłosci - rodzice kochają mnie nad zycie i zawsze dokładali wszelkich starań, zebym była tego pewna. Ale to nie to samo ;). Bo ja chciałam "kogos tylko mojego". Mówie "chciałam" chociaz w zasadzie poniekąd chcę nadal. Tylko jakis czas temu cos we mnie pękło. Przelała się czara - przekręciły się trybiki.

Nie chcę być niczyim kochaniem, słoneczkiem, skarbem, gwiazdeczką czy aniołkiem. Wreszcie przestałam wierzyć w szczerosc takich słów. I będzie bardzo trudno mnie przekonać, ze jest inaczej. Wiem, to troche nie w porządku, zmuszać następców, by płacili za błędy poprzedników, ale takie myslenie stosowałam do tej pory i nie przyniosło mi nic dobrego.

Nie spotkałam jeszcze nikogo, kto wart byłby tego, co mam do zaoferowania, a w każdym razie nikogo, kto by mnie o tym przekonał. Coraz częsciej napotykam facetów, którym się wydaje, ze wystarczy, ze on jest - i juz powinien mieć wszystko. Ja jestem wartosciowym człowiekiem. Mam wiele do zaoferowania i wiem, ze mogę uczynić męzczyznę naprawde szczęsliwym. O taki skarb jak ja się walczy, taki skarb sie zdobywa i dba o niego, zeby nikt go nie ukradł i zeby sam nie odszedł. Zbyt narcystycznie mówię? No cóz, kiedys wreszcie trzeba zacząć się cenić. Nie twierdzę, ze jestem najlepsza na swiecie, ale wiem, ze jestem warta więcej niz zaproszenie do kina czy "chciałbym być z Tobą tak długo, jak długo nic nie stanie nam na przeszkodzie" - rozumiane jak się okazuje naprawdę dosłownie.

Jeden dialog z pewnego filmu zapadł mi głęboko w pamięć:
- I co, teraz się spodziewasz się, ze tak po prostu cię przyjmę i zapomnę? bo powiesz, ze nie mozesz beze mnie zyć?
- Nie. To nie tak. Ja mogę zyć bez Ciebie. Tylko po prostu nie chcę.

Z mojego doswiadczenia wynika, ze to własnie chęci brakuje męzczyznom najbardziej. Póki jest łatwo i bezproblemowo - ok, ale jak juz trzeba się wysilić... No cóz... A przeciez dla chcącego nic trudnego, jak to mówią "if there's a will, there's a way". Co na szczęscie paru moich przyjaciół udowodniło. Szkoda, ze tylko oni.

W moich marzeniach nie ma juz zadnego faceta. Tak po prostu. Zniknął. Mój kochany domek widzę jako ciepły i przytulny, pełen miłosci, ale zamieszkany przeze mnie i przez kota. Nocnych opowiesci o byciu zdobywaną i kochaną nie potrafię juz nawet sobie snuć. Jestem ja - to wszystko. Jak długo to potrwa? Nie wiem. Moze za jakis czas mi jednak przejdzie, a moze będzie trwało, póki ktos nie udowodni mi, ze ma siłe, ma chęci i jest wart mojego uczucia.

czwartek, marca 29, 2007

Gwiazdy, marzenia i różne takie

Gwiazdy to najpiękniejsza rzecz na swiecie. Nie wiem dlaczego zaczęło mi to tak chodzić po głowie, moze dlatego, że piękną ostatnio pogodę mamy i gwiazdy wieczorem coraz jasniej swiecą, a moze dlatego, że w nocy widać ich było kilka przez moje okno i marzeń nasunęły mi mnóstwo oraz wspominek? A moze to po prostu wspomnienia? Nawet sen miałam pełen gwiazd...

Pare latek temu pojechałam na swoją pierwszą wycieczkę do Danii. No w sumie nie tyle wycieczkę, co odwiedzić przyjaciół, nie mniej jednak razem z jedną parką trochę zwiedzania zaliczylismy. Odwiedzilismy między innymi miejsce, w którym poczułam się tak romantycznie jak nigdy w życiu. Szkoda tylko, ze byłam tam sama ;) (bez pary znaczy ;) ). To było planetarium. Puscili nam tam jakis film przyrodniczy czy cos, nic ciekawego w sumie, ale był jeden taki moment, kiedy nagle zgasły wszystkie swiatła, a cała kopuła wypełniła się gwiazdami... zapanowała cisza, a ja nawet nie jestem w stanie powtórzyć, czy jakas muzyka grała w tle. Potem ktos zaczął cos gadać i zepsuł wszystko, ale ta jedna minuta... serce urosło mi do niebotycznych rozmiarów...

To wspomnienie nasuneło mi kilka marzeń - w wersji ja i gwiazdy. Planetarium to takie zamknięte miejsce, a efekt mimo wszystko jednak sztuczny. I tak sobie myslałam gdzie najbardziej chciałabym podziwiać gwiazdy. Najpiękniej chyba byłoby tak:

Przymykam oczy i czuję na twarzy leciutki powiew ciepłego, letniego wiatru. Przynosi zapach lisci, swiezej trawy i pięknego wieczoru nad wodą. Siedzę na zielonej polance, za mną las, obok mnie las - wiaterek szumi w starych drzewach, trącając delikatnie liscie. Niezmącona niczym cisza, gdzieniegdzie odezwie się jedynie spiew ptasi. Przede mną piękne jezioro okolone lasem. Woda migocze, delikatnie poruszana wiatrem, odbijając granat nieba i przepiękne swiatło miliona gwiazd nade mną. Patrzę przed siebie napajając się wszystkim dookoła. Czasem przymknę oczy, odgarnę niesforne kosmyki z twarzy, którymi wiaterek tak usilnie próbuje się bawić. Coraz więcej gwiazd ukazywać będzie swoje oblicze, tak na nieboskłonie, jak i w ciemnej tafli jeziora. Zaburzę ciszę sięgając ręką w bok, by przekonać siedzącego obok mnie kochanego kotka do mruczenia. Bo tak piękna chwila zasługuje na mruczenie...

Znam kilka jeziorek w lesie. Ale wszystkie są zamieszkane :/. Jesli chodzi o obcowanie z przyrodą samą, to zamiast jeziorka moze być rzeka :). Tylko nad rzeką w lesie trochę trudniej gwiazdy zobaczyć ;). Za to zdecydowanie nie może być morze. To nie to samo. Jakos morza mnie nie przekonują. Wolę jeziora i lasy. I góry. Kocham góry. Odkąd pamiętam zawsze marzyłam o tym, zeby któregos dnia mieć domek w górach. Taki malutki, przytulny. Drewniany, naturalnie, jak to na górski przystało. W górach tez pięknie mozna podziwiać gwiazdy. Tylko jeziorka są w dolinach ;). Ale za to taki widok z góry, na dolinę wypełnioną jeziorem, otoczoną lasem i górami skalistymi - cos cudownego. Szczególnie zimą. Z duzej wysokosci nie przeszkadzają nawet domki, wręcz przeciwnie. Swiatełka dodają tylko dolinie uroku. Tylko jakos tak nie przypominam sobie, zebym w górach widziała kiedykolwiek jakiegos kota... Nie mogę zyć bez kotka, no ale cóz, w takim razie najwyzej mój byłby pierwszy ;).

poniedziałek, marca 19, 2007

Filmoteka dziwnego człowieka

Nie tak dawno temu byłam sobie w kinie. No nie tak całkiem sobie, bo w towarzystwie, nie mniej jednak ;). Film, który oglądałam nosi tytuł "Dreamgirls". Szczerze mówiąc nie spodziewałam się po nim jakos szczególnie wiele, ale musicale to moje hobby, więc poszłam ;) (no i nic innego dobrego nie grali ;) ). Zaskoczył mnie. Dawno nie widziałam filmu, który tak bardzo by mi się spodobał. A sciezka dźwiękowa jest po prostu fantastyczna. Kurcze, nie wiedziała, ze Eddy Murphy tak spiewa!! Jezeli ktokolwiek z Was lubi filmy muzyczne, to polecam gorąco - niewiele tańczą, ale spiewają fantastycznie.

Moim absolutnym postanowieniem po obejrzeniu był zakup DVD jak tylko się pokaze. Tylko to jeszcze tyle potrwa!!! Sciezkę dźwiękową kupiłam po dwóch dniach, no ale film? :/ Z braku cierpliwosci sięgnęłam do zasobów internetowych. Sciągnęłam. No cóz - nie było to do końca to co chciałam, dźwięk jak ze studni, więc pewnie nagrywane w kinie i do tego... dubbing hiszpański :D. No cóz - pierwszym odruchem było skasowanie, ale jednak potrzebuję jakiejs namiastki do czasu ukazania się oryginału (tak, wiem, zapytacie po co mi, skoro mogę znaleźć w sieci normalną wersję, ale ja po prostu lubię mieć oryginały i tyle, dodatki na DVD, te sprawy - poza tym ładnie wyglądają na półce ;) ). No i poza tym jest to genialny sposób na podszlifowanie hiszpańskiego :D. Co mi nasunęło nową mysl - zeby obejrzeć jeszcze raz ukochany film mego dzieciństwa, tym razem po hiszpańsku (mają taką wersję na DVD :) ) - "Singing in the rain". Kocham ten film :). Kurcze, ze tez nie mam lepszego głosu i w ogóle, chciałabym brać udział w tworzeniu takich rzeczy :).

Jestem musicalowym freakiem :D. (Dlatego lubię filmy hinduskie ;). )

środa, marca 14, 2007

Niekonsekwentna ofiara (ze mnie ;) )

Własnie wracam z kolejnej krótkiej pogadanki o mnie. I oto kolejne wnioski:
1. notorycznie stawiam siebie w pozycji ofiary,
2. jestem niekonsekwentna.

Ad.1 - prawda, ad.2 - prawda. Ale czy to aby na pewno takie proste?

Jestem dziwna, nikt temu nie zaprzeczy. Mam swoje zachowania, pełne sprzecznosci (co innego mówię, co innego myslę, co innego robię ;) ). I mam swoje dziwne oczekiwania. Zatem przykład ilustrujący wspomniane wnioski (przykładów mam wiele, ale wybrałam najprostszy i najstarszy zarazem, tak chyba będzie najlepiej):

Wracam z chłopakiem nocą z imprezki, mój przystanek jest pierwszy, 30 minut na piechotę od domu, jego jest dalej, za to tuż pod jego domem.

Co robię? Mówię, zeby się o mnie nie martwił, ze na pewno sobie poradzę, po co ma potem isć przez godzinę do domu jak moze podjechać.
Efekt? On pyta, czy na pewno, ja wysiadam, on jedzie dalej.
Oczekiwanie? Ze wysiądzie ze mną.

Tłumaczenie w zestawieniu ze wspomnianymi wnioskami:
ad. a) stawianie się w pozycji ofiary - spodziewam się tego, ze pojedzie dalej, zatem stawiam się w pozycji ofiary nie mówiąc, zeby mnie odprowadził, choć z góry wiem, ze jesli powiem mu, zeby jechał, to on pojedzie, a ja będę cierpieć,
ad. b) niekonsekwencja - oczekuję, ze mnie odprowadzi, choć mówię ze nie musi tego robić.

Na swoje usprawiedliwienie dodam, ze nie robię potem awantury, ze tego nie zrobił. Przemilczam kwestię, bo wiem, ze sama jestem sobie winna, nie kazałam - nie zrobił.

Na czym zatem pic polega? Dlaczego nie powiem wprost? No cóz, jak juz wspomniałam - jestem dziwna. Takie postępowanie jest pewnego rodzaju testowaniem, jakie stosuje. Czego? Tego jak bardzo komus na mnie zalezy i jak bardzo się o mnie troszczy.

Ja na miejscu faceta nigdy nie pusciłabym swojej dziewczyny na półgodzinny nocny spacerek samej. Ale z drugiej strony mi, jako kobiecie, zalezy, zeby mojemu facetowi było dobrze. Wiem, ze dam sobie radę, choć będę się bała. Więc nie kłamię. Nie chcę zmuszać jego do czegos dla własnego lepszego samopoczucia. Dlatego proponuję, zeby jechał dalej, bo będzie mu wygodniej. I tylko w głębi duszy mam nadzieję, ze pewnosć mojego bezpieczeństwa będzie dla niego wazniejsza od własnej wygody.

Niestety - męzczyźni są głupi. Lub po prostu egoistyczni. W sumie jesli spojrzeć na to przez pryzmat egoizmu, to mozna pod to podpiąć wszystkich ludzi. Niewielu spotkałam takich, którzy przedkładają kogos nad siebie, chociażby w jakichs kwestiach - zachowaniach. Ba, niewielu jest takich, którzy pamiętają przysługi im wyswiadczone i potrafią się odwdzięczyć. Czy to jednak oznacza, ze nie mam prawa oczekiwać pewnych zachowań? Ze nie mogę spodziewać się, ze ktos zadziała wbrew moim słowom?

Przepraszam bardzo, ale ja nie chcę rządzić swiatem! A z pewnoscią zdecydowanie nie chcę rządzić drugą osobą, kims, kto ma być moim partnerem. A co to za partnerstwo jesli wszystko muszę "kazać"? Jezeli dzieje się tylko to co powiem? Kazdy człowiek jest odpowiedzialny za własne decyzje, nikt nie ma obowiązku słuchać innych (no ok, dzieci - rodziców, ogólnie rzecz biorąc ;) ), postępuje zgodnie ze swoim sumieniem i przekonaniami. Twoje decyzje swiadczą o Tobie (chyba to juz raz pisałam). A jesli takie moje przekonanie stawia mnie w pozycji niekonsekwentnej ofiary - trudno, przezyłam tak do tej pory, pozyję jeszcze ;).

Dies Irae by Ata&Sikorka odc.3, ostatni

Tym razem nie jestem w stanie podzielić tresci, więc będzie cała reszta rozdzialiku, ostatni zatem odcinek opowiadanka. Post będzie długi, ale trudno, kto będzie chciał przeczytać - przeczyta, kto nie, nie przeczytałby i tak ;).

~~~~~~~~~~~~~~~~

- Cii...- Til postanowiła sprawdzić co to takiego. Wstała i podeszła do drzwi, orientując się po chwili, że Rogue przemieszcza się tuz za nią, korzystając z okazji, by przytulić się do jej pleców. Gdy były już przy drzwiach nagle tuż przed nimi pojawiła się przezroczysta twarz i wielkie: Buuuuuu………..!!!!!!!!
Tirli w odruch obronnym rzuciła się do tyłu lądując na Rogu, która nie wytrzymała naporu i obie znalazły się na ziemi w … hmm… bardzo ciekawej pozycji.
- Ah, Tilvergu…
- Buuuuu…!!! – twarz Tirli odrobinę się zmieniła, na taką trochę przezroczystą, uformowaną w okropną minę.
- AAAAAA!!! – Rogu zaczęła machać rękoma bijąc Til po twarzy.
- Hej, co to ma być?! – Tirli odsunęła się, wstała i ujrzała przed sobą tę samą minę co Rogue. Zaczęła się śmiać. Zwijała się ze śmiechu, wywołując zdziwienie, dezorientację i irytację na twarzy ducha.
- Boże, jakie to śmieszne! – wykrzykiwała wskazując ducha palcami.
- Hej, ja mam być przerażający! Wypłoszyłem stąd wszystkich ludzi! – zdenerwowanie widoczne było w przestrzeni powietrznej zajmowanej przez zjawę.
- W takich ciuchach?! – Tirli nadal zanosiła się śmiechem.
- To tradycyjny strój mojego ludu!
- Facet w rajstopach, o rany! I jeszcze te balony na nogach! – dopiero teraz Rogue zwróciła większą uwagę na strój ducha. Istnie barokowy (ona oczywiście tego nie wiedziała, to był po prostu facet w rajstopach, pantalonach i kapeluszu z piórkiem). Teraz i Ro nie wytrzymała, przyłączyła się do Tirli, powodując jeszcze większą wściekłość u zjawy.
- Zaraz się obrażę!
- Ojej, on się na nas obrazi! Słyszałaś to? Chyba się załamię!
- Ja tego nie przeżyję! Co my zrobimy, jak on się na nas obrazi? – dziewczyny popłakały się już ze śmiechu. Duch, o ile to możliwe, zaczerwienił się jak burak.
- Przestańcie, to okrutne!
Tirli opanowała się pierwsza.
- Ciekawe kto zaczął! Trzeba było nie chodzić za Rogue i nas nie straszyć!
- O, zazdrosny o swoją ukochana, tak? Cóż, ja jestem o wiele przystojniejszy, a ona zostanie panią na moim zamku!
- A przepraszam, w takim razie…
- Hej, chyba nie chcesz mnie tu zostawić?!
- Ależ skarbie, to dla ciebie wielka szansa.
(Powiedział do mnie skarbie! Powiedział skarbie! Jestem jego skarbem!)
- Mam tylko jedno pytanie.
- Słucham cię (Rogue z błyszczącymi oczyma wpatrywała się w Tirli).
- Jak ty się będziesz kochać z duchem?
Cisza.
- Ty jak zwykle myślisz tylko o jednym! Może naprawdę tu zostanę!
- Naprawdę? Obiecujesz? – Tiril i duch wykrzyknęli jednocześnie.
Rogue zrobiła obrażoną minę arystokratki, odwróciła głowę, a ręce skrzyżowała pod piersiami. Nikt się nie odzywał.
- Khym.. – Tiril próbowała zwrócić na siebie uwagę.
- Khym! – zero reakcji.
- Twoja ta, no, koszula jest tego, no, przezroczysta…
Ro przyjrzała się sobie, a następnie, czując czyjś obmacujący ją wzrok, duchowi. Za jej wzrokiem poszła Tiril.
- Ty zboczencu jeden! – zasłoniła duchowi oczy i złapała go za kark (o ile w ogóle można złapać ducha).
- Zachciało ci się podglądania!!
Duch przeleciał ją wzrokiem, a następnie, z głupim uśmieszkiem na twarzy, powiedział:
- Wiesz, ty też jesteś niezła. Nie zorientowałem się wcześniej, ale słuchaj, może zostaniecie tu obie? Dobrze wam tu będzie, zapłacę!
- Co ty sobie kurwa wyobrażasz?!
Uśmieszek na twarzy ducha dokładnie oddawał wszystko co ten sobie wyobrażał.
- Zboczeńcu jeden! Chciałbyś jeszcze biednego Tilverga! Duchy to w ogóle są jakieś nienormalne! Nie dość, że babę, to znaczy mnie, piękną dziewczynę, to jeszcze mojego, znaczy się tego, faceta, Tilverga znaczy się, chciałby dla siebie!
- No co ty? Pedałem to ja nie jestem! Przecież to jest…
- Zamknij się skurwielu jeden! Jeszcze jedno słowo, a przetrącę ci ten blady, zjebany łeb! Rozumiesz, wyświechtana szmato?
- Ej, ja tu grzecznie, a ty na mnie tak naskakujesz
- A żebyś wiedział, zjebańcu ty! Zachciało mu się pewnie trochę seksu pooglądać, bo sam już nie może!
- Ah Tilvergu, czy ty naprawdę… tzn. nie żebym ja… no ale skoro tego chcesz… Ja wiem, jak się tyle czasu nie ma kobiety i zobaczy kogoś tak pięknego jak ja, to po kilku dniach wspólnej podróży… No cóż, nie będę stawiać większego oporu, wiesz, dziewczyna też potrzebuje czasem mężczyzny. Tylko proszę, bądź delikatny!... – Rogue zamrugała zalotnie powiekami, z uroczą, skromną minką na twarzy.
W Tiril aż gotowało się ze złości. W końcu odwróciła się na pięcie i mówiąc:
- Mam tego wszystkiego dość! Chcecie się zabawić? Proszę bardzo! – wyszła drzwiami prowadzącymi na korytarz. Właściwie, to żeby to dobrze ująć, należałoby powiedzieć, że wyszła z drzwiami. A tak naprawdę to z tym co z nich zostało po jej przejściu.
- Ah Tilvergu…
- Jak taka delikatna i urocza młoda osóbka jak ty pani, możey wytrzymać z taką beczką prochu? – westchnął duch, spoglądając litościwie na nieco zdezorientowaną dziewczynę.
- Urocza?! Ty w pierze skubany! To wszystko przez ciebie! Jak ci nakopię (oj chyba nie bardzo jest jak) w ten twój wykrochmalony tyłek, to zaraz ci się odechce amorów!
- Spokojnie… Nie przywykłem do przemocy (może właśnie dlatego dałem się zamordować szpikulcem do lodu).
Duch zrobił tak żałosną minę, że Rogue odstąpiła od zamiaru „nakopywania”. Tymczasem Tiril była już na dziedzińcu zamkowym.
„Jak wrócę to będzie plama, jak sobie pójdę, będę żałować. I bądź tu mądry człowieku…”
Wtem, za jej plecami, rozległ się szczebiotliwy głosik Ro:
- Zaczekaj.. ja tylko żartowałam?
Na twarz Tiril wystąpiły rumieńce (ze wzruszenia).
- Chodź tu mała, niech cię uściskam! – zawołała rozpościerając przed cyrkówką ramiona.
- Ah Tilvergu…
- Ah silvergu, dupergu! Kurka no, jeszcze raz to powiesz, to… to..
- Zabijesz mnie? – zapytała Ro tuląc się do towarzyszki.
- Tak cię spiorę, że ruski miesiąc popamiętasz!
- Cała przyjemność po mojej stronie. – zawołała wesoło Rogue, wspinając się na palcach do ust Tilverga. Tiril w pierwszej chwili cofnęła się jak oparzona, ale zrobiło jej się wstyd, więc rozpaczliwie zaczęła szukać jakiegoś pretekstu, który mógłby wytłumaczyć jej oziębłość.
- Eeee… co to za cegłówka? – zapytała, nerwowo zmieniając temat.
- A, to ten duch z zamku.
- To jest cegłówka.
- No tak. Widzisz, ten duch nie może opuszczać murów zamku dalej jak na 5 metrów i teraz schował się w tym kamieniu. Wiesz, będzie miał trochę wolności, zobaczy kawałek świata. Był bardzo grzeczny i miły, tak bardzo prosił, więc go wzięłam.
- No nie, ja się chyba utopię.
- Może kamyczek? Idealny naszyjniczek!
- Wyrzuć to w cholerę!- warknęła Til, wytrącając z ręki towarzyszki kawałek marmuru.
- Tylko bez rękoczynów! – odezwał się duch, wyswobodziwszy się z kamienia.
- Przecież będę grzeczny, nie będę wam przeszkadzać…
Rogue też nalegała, tak długo, aż Tiril ustąpiła.
I tak oto, we dwójkę i pół (bo jak wiemy, nawet uduchowione cegłówki nóg nie mają) wędrowali przez las na wschód od granicy Ritwaldu z Hiz.

wtorek, marca 13, 2007

Dies Irae by Ata&Sikorka odc.2

Dla chętnych drugi odcinek opowiadanka :).

~~~~~~~~~~~~~

Po drugiej stronie mostu było kompletnie pusto. O ściany opustoszałych domów tłukł się z hukiem i świstem niepokorny wiatr, przenosząc ze sobą jakieś stare sprzęty: wiklinowe kosze, bądź lekkie arkusze pergaminu.
- Interesująca okolica, nie sądzisz? – nerwowo powiedziała Rogue.
- Suuuuuper! Może będą jakieś potworki. *^^*
Jedyne potworki w okolicy były z białego marmuru. Obrzydliwe maszkary zdawały się strzec wejścia do przypominającego ogromny obelisk ritwaldskiego zamku. Naturalnie Tiril zaraz ruszyła w tamtym kierunku, pociągając za sobą niezbyt uradowaną Rogue.
- Hej! Jest tu kto?
- Chyba nie...
- Doskonale! Pozbędziemy się tylko kurzu i będziemy mogły się odświeżyć i porządnie wyspać!
Ro zdumiona spojrzała na Til.
- „Mogły”?- zapytała uważniej przyglądając się swemu „towarzyszowi”.
- Eee... prze... przesłyszałaś się. Chyba nie masz co do mnie wątpliwości?
Cyrkówka zaśmiała się widząc zażenowanie na twarzy Tilverga.
- No czy ja wiem... Znamy się tak długo, a ty jeszcze nie próbowałeś się ze mną przespać...
- A chciałabyś? – zapytała z czystej ciekawości Tiril, spoglądając w hebanowe oczy Rogue. Dziewczyna przez chwilę stała w odrętwieniu, po czym z charakterystyczną dla siebie dumą powiedziała (no krzyknęła ):
- Jak śmiesz snuć takie insynuacje! Za bardzo się spoufalasz! A w ogóle to nie jesteś w moim typie!
Słowa kompanki bardzo dotknęły Tiril, która, nie mogąc opanować gniewu, wrzasnęła:
- Za kogo ty się uważasz, skośnooka diablico?! Za księżniczkę, czy co?!
Rogue obróciła się na pięcie i ze łzami w oczach poszła do jednej z sypialnych komnat. Tiril zrobiło się ciężko na duszy i jakoś tak nieswojo, że z trudem powstrzymywała napływające do oczu gorące łzy, które parzyły ją niemiłosiernie.
- Żeby to wszystko... kurwa mać! – przeklęła rzucając się na okryte aksamitem łoże. Śniło jej się, że znów jest małą dziewczynką, biega po ogrodzie zbierając kwiaty dla brata, a on wyłania się zza krzewu i śmiejącymi się oczyma dziękuje za skromny podarek. Wtem z drzewa stojącego opodal spadają liście.
- Are, wiemy gdzie się ukrywasz, zlaź natychmiast! – woła rozbawiony Uriel. Chwilę później wszyscy znajdują się w ogromnej bibliotece. Uriel wertuje stare księgi, a Are skacze po stole wywijajac drewnianym mieczem i krzycząc:
- Najdzielniejszy z kawalerów, wielki rycerz Aredarius Petterson van Volk przyszedł, by uwolnić piękną księżniczkę z rąk okrutnego skrzydlatego monstra Urielussusa!
Wtedy ona, księżniczka Tirella, odcina pukiel swych złotych włosów i rzuca go pod nogi wybawcy. Wtem zjawia się ojciec, uderza Uriela w twarz i wyrzuca za drzwi, po czym przypomina Aremu gdzie jest miejsce służby w tym zamku.
- Ej Tilvergu! Zbudź się do ch.....!
Tiril z trudem unisła ciężkie powieki. Na jej łóżku siedziała na wpół roznegliżowana Rogue.
- Co się stało? – wybąkała sennie mutantka, naciągając na plecy skórzany płaszcz.
- Ktoś lub coś grasuje po tym zamku i chce mnie dostać! – wyszeptała blada ze strachu dziewczyna.
- Krzywe nogi, małe cycki i zadarty nos, kto by na ciebie poleciał? – zaśmiała się szyderczo Tiril spoglądając na skromnie odzianą Ro.
W tym momencie z korytarza dało się słyszeć ciężki kroki.

poniedziałek, marca 12, 2007

Dies Irae by Ata&Sikorka odc.1

Dzis postanowiłam na poprawę humoru odkopać stare pisarstwo. W liceum, razem z kolezanką, pisałysmy opowiadanko. Pomysł był jej, ja dołączyłam do pisania drugiej częsci całej historii, której to rękopis znajduje się w znaczącej mierze w moim posiadaniu. Nie sądzę, zeby Ata miała cos przeciwko zamieszczeniu kawałka tutaj, tak więc zamierzam zrobić. Nie wrzucę jednak całosci nawet pierwszego rozdzialiku na raz, bowiem tak długiego posta nikt chyba nie przeczyta ;) (a w wordzie wychodzą w sumie tylko 4 strony A4 ;) ). Rozkoszujcie się zatem pierwszym fragmentem, mam nadzieję, że się spodoba :). Pierwszy rozdział jest moim ulubionym, więc na pewno zamieszczę jego dalszy ciąg :).

Dies Irae by Ata&Sikorka odc.1

Tiril rzuciła się z pazernością wygłodzonego psa na pachnącą ziołami pieczeń.
- Więc... ja... chcę się dostać.. do... Giert – cedziła przełykając ogromne kęsy mięsiwa. Rogue uśmiechnęła się łagodnie i podsunęła jej pod nos swoją przepiórkę z orzechami, po czym, załamawszy dłonie, wpiła w posilającą się mutantkę swe duże, ciemne oczy.
- To się świetnie składa, Tilvergu, bo ja też zmierzam w tamtym kierunku...
Til spojrzała na towarzyszkę z ukosa i otarłszy rękawem ociekającą tłuszczem brodę zawołała:
- Wina! Kielich wina! Nie, dzban! Eee... dajcie amforę!
- Dlaczego nie całą beczkę? – wtrąciła zjadliwie Rogue, popychając w stronę towarzyszki skórzaną sakwę, pobrzękującą minarami. Tiril zmarszczyła swe gęste, ciemne brwi i z nadętą miną wstała od stołu. Była na tyle spostrzegawcza, by dostrzec dziwną służalczość towarzyszącej jej dziewczyny.
- A za kobietę też mi zapłacisz? – rzuciła z przekąsem, nachylając się nad skonfundowaną towarzyszką. Rogue pozieleniała i parskając ze złości uderzyła pięścią w stół tak mocno, że aż kości podskoczyły na półmisku.
- Won! Won! Będziesz spać w stajni ty, ty... ty psi synu ty!
- Ty, ty, ty... – przedrzeźniała ją Tiril wydymając usta po każdym słowie. W rezultacie musiała spać pod gołym niebem, gdy tymczasem Rogue wylegiwała się w cieplutkim, miękkim łożu.

Następnego dnia obie dziewczyny zasiadły do wspólnego śniadania, ale żadna nie mogła nic przełknąć (Til ze względu na wczorajsze obżarstwo, Rogue, bo była zbyt dumna, by jeść w takim towarzystwie).
- Zdaje się, że za bardzo zmarudziłem. Będę musiał narzucić, by zdążyć przed opadami śniegu – stwierdziła Til spoglądając przez okno tawerny na las.
- Mamy jeszcze dwa, trzy miesiące do pierwszych śniegów. Zdążymy.
- Ja zdążę. Chyba nie sądzisz, że wezmę cię ze sobą? – spytała z niedowierzaniem mutantka. Rogue zarumieniła się i pogładziła Tiril po złotych włosach.
- Ależ Tilvergu, chyba mnie tu nie zostawisz...
Til zrobiło się przykro, że musi w tak podły sposób oszukiwać towarzyszkę i że nigdy nie będzie takim Tilvergiem, jakiego pragnie Rogue.
- Jeśli tego chcesz, no to w drogę! – zawołała wesoło, zarzucając na plecy spory tobołek i podając drugi zdziwionej Ro. – Nie myśl sobie, że będziesz miała ulgi tylko dlatego, że jesteś kobietą!

Dziewczęta ruszyły na wschód, przez gęstą puszczę Ritwaldu. Tiril myślała ciągle o spotkaniu z ojcem, a Rogue o Tilvergu. Obie szły zatem w milczeniu, pochłonięte własnymi marzeniami i wspomnieniami. Zanim zapadł zmierzch udało im się jakoś dotrzeć do miasta Rit (a raczej do niewielkiego grodu otoczonego wałem ziemi i niezbyt głęboką, błotnistą fosą).
- Wpuszczą nas? – zapytała nieśmiało Rogue, ostrożnie wstępując na zwodzony most. Tiril uśmiechnęła się tylko szelmowsko i wyciągnęła przed siebie prawą rękę. W chwilę później brama zamkowa zamieniła się w kupkę popiołu. Rogue aż klasnęła z zachwytu i pełna podziwu dla owego wyczynu niemal do ziemi skłoniła się przed towarzyszką.
- Ee tam.. nic wielkiego... – burknęła Til.
„Jest szalenie przystojny, diabelsko chytry, niezwykle inteligentny i do tego ma taką moc...” pomyślała akrobatka z uwielbieniem wpatrując się w oddalającą się Tiril.
- Hej, cyrkówka, masz zamiar gnić na tym moście?! - Ostre słowa ukochanego „Tilverga” oprzytomniły rozmarzoną dziewczynę.
- Hmm, może jest ideałem, ale czegoś mu brak i nie chodzi tu ani o ogładę, ani o dobre wychowanie... - wyszeptała cicho idąc posłusznie za kompanką.

sobota, marca 10, 2007

Zwierzaki

Miałam dzis kolejną pogadankę o moich zwierzaczkach. Tych horoskopowych. A szczególnie o jednym - tym, który tak naprawdę nie jest częscią mnie, ja tylko staram się być nim. Jest to mój Pies. Mam go w koncepcji. Tym, którzy nie wiedzą o co chodzi, tłumaczę: według chińskiego horoskopu opisują nas podstawowe cztery zwierzątka wewnętrzne, wyznaczane przez godzinę, dzień, miesiąc i rok urodzenia. Oprócz tego mamy dwa zwierzątka zewnętrzne, oznaczające koncepcję, jaką przyjęlismy oraz czym kierujemy się w zyciu. Jesli dobrze rozumiem (o wszelkie poprawki proszę Pao w komentarzach ;) ), zwierzątka zewnętrzne mają największy wpływ na nasze ogólne działania, podczas gdy wewnętrzne działają najbardziej w sytuacjach kryzysowych, gdy brak czasu by dać się opanować tym zewnętrznym. Z kolei z tych wewnętrznych najwięcej do powiedzenia ma to z roku i tak dalej.

W moim przypadku zwierzątka są następujące:
Tygrys (godzina), Koń (dzień), Owca (miesiąc) i Kogut (rok) oraz Pies (koncepcja) i Owca (życie)

Ogólnie:
Tygrys - lubi rządzić (a raczej mieć władzę, bo z kolei odpowiedzialnosci nie lubi) i być podziwiany, ale też jest tchórzem, który nie podejmie się czegos, jeżeli widzi ryzyko niepowodzenia.
Koń - jest niezalezny, nie lubi siedzieć w miejscu, bryka, jesli próbuje się go ograniczać, a zeby być szczęsliwym potrzebuje celu, który sam sobie wyznaczy i do którego będzie dązyć.
Owca - kocha piękno, choć moze mieć problem z utrzymaniem porządku, za wszelką cenę unika konfliktów, a jak czuje się zagrozona, to się chowa za swoją wełenką, wystawia rózki i udaje, ze jest groźna.
Kogut - uwielbia być podziwiany, stroszy piórka, ma cięty język, jest niezwykle uparty i o swoje idee, według których zyje, moze walczyć na smierć i zycie, bardzo brawurowy gotów jest porwać się z motyką na słońce w imię swoich zasad.
Pies - przede wszystkim dba o swoje stado, jesli stadu (w skład którego wchodzić moze ktokolwiek, według psiego uznania) jest dobrze, to psu też, dla dobra stada jest gotów poswięcić się całkowicie, wierny i lojalny do smierci, potrafi czasem warknąć, by stado do porządku przywołać, a poza tym jest swietnym przywódcą i organizatorem (choć nie jest ządny władzy per se).
Druga Owca - ta z zycia - dominuje lekko nad innymi zwierzakami, próbując utemperować kogucią kłótliwosć i wole walki, oraz poskromić ogółem mój temperament. Bo Owca lubi ciszę, spokój, ciepełko i chce, zeby wszystkim było dobrze.

Dzisiaj się dowiedziałam paru rzeczy na temat moich zwierzątek i ich zachowania w związku. Z tego wszystkiego najważniejsze było dla mnie zachowanie w sytuacji, gdy źle się dzieje. I co się okazało? A zatem moja natura jest taka:
Tygrys - nie pamięta długo swoich porazek, jest "ponad to",
Koń - jak mu źle, to się niczym nie przejmuje, tylko galopuje sobie dalej, zło pozostawiając za sobą,
Owca - jak jej źle na jednym poletku, to bez oporów po prostu przenosi się na inne,
Kogut - jak go jedna kurka nie satysfakcjonuje, to szuka sobie innej, grunt, żeby ogólnie w kurniku było dobrze.

A co na to moja koncepcja? Pies jest lojalny i wierny swemu panu az po grób. Bij go, nie karm go, wyrzuć go, a i tak będzie wracał i czekał na choćby jedno dobre słowo. Totalnie wbrew mojej naturze, jak wskazują poprzednie opisy. Wynika z tego między innymi, że wiernosć, szczególnie gdy źle się dzieje, jest w moim przypadku tylko kwestią siły woli i honoru, czyli zalezy od tego czego sama pragnę. Nigdy nie zauwazyłam u siebie problemów z wiernoscią gdy jestem szczęsliwa, zadowolona i usatysfakcjonowana, natomiast rezygnacja z pokus kiedy jest mi źle była zawsze o wiele trudniejsza.

Jaką radę dostałam? Przede wszystkim zaakceptować siebie, swoją naturę i temperament. Dopiero potem mogę próbować pracować nad sobą. Nie zmienię swojej natury, bo to nie jest możliwe. Ale mogę ją utemperować do pewnego stopnia i w pewnych sytuacjach. Za to z Psem wcale nie powinno być tak trudno, bo to tylko mój pomysł na zycie, tylko idea. Gorzej, że mój Kogut dobrze się identyfikuje z ideałami Psa... no ale cóz - dam radę! Bo i czemu miałabym nie dać? :)

piątek, marca 09, 2007

Tęsknota

Tęsknota niczym złodziej zakrada się po cichu,
Nie patrzy w oczy wcale, udając, że jej nie ma.
Jak zdrajca kradnie duszę, mrokiem spowija ciepło,
Odbiera swiatło sercu, radosci gasi blask.

Wystarczy tylko chwila uwagi nieskupionej,
By słowa utęsknione echem zabrzmiały w sercu.
Potrzeba wielkiej siły, by swe wewnętrzne uszy
Odwrócić w inną stronę, słów nieistnienie uznać.

Nadziei promień jeno na straży serca stoi,
Życie nie lubi próżni - tak znanym głosem rzecze,
Tęsknota rzecz przejsciowa, czas leczyć z niej potrafi,
Więc nie usychaj serce, z nadzieją w jutro patrz!

Każdemu wolno kochać - czyżby?

No to kolejny refleksyjny post. Chyba jeszcze jakis czas takie będą... Poza tym w sumie jak nie o refleksjach to o czym pisać? ;)

Tak się zastanawiam jak to jest z tą miłoscią. Czy miłosć w ogóle jest potrzebna? Czy mozna żyć bez miłosci? Czy mozna kochać za bardzo?

Z pozoru proste pytania i proste odpowiedzi: tak, nie i nie. A jednak wcale niekoniecznie.

Niektórzy swiadomie decydują się na zycie bez miłosci. Na zycie w pojedynkę lub tez na tzw. małzeństwo z rozsądku. Ale tak na dobrą sprawę, czy rzeczywiscie rezygnują z miłosci? Nie wierzę, że samotna osoba od czasu do czasu nie miewa miłosnych przygód - owszem, moze nie jest to podparte trwałym uczuciem, ale jednak na jakis czas wpada w stan zauroczenia czy nawet zakochania. A ze wypada z niego równie szybko? No cóz... tak bywa. Podobnie w małzeństwie z rozsądku, nie wierze, ze przywiązanie, które jest czyms naturalnym po długim czasie bycia razem, nie niesie ze sobą znamion miłosci - moze nie tak szalonej i wybuchowej jak gdy człowiek jest zakochany, ale jednak. Prawdziwie bez miłosci zyje chyba tylko ten, kto kocha kogos, z kim być nie moze lub nie chce - zyje zatem niejako bez miłosci, choć uczucie jest w nim.

Miłosć sprawia, ze człowiek jest zdolny przenosić góry. Dlatego jest potrzebna. Choć każdy, komu złamano serce i jeszcze go nie posklejał zapewne zaprzeczy i stwierdzi, ze miłosć to zło najgorsze, zbrodnia największa i lepiej by jej nie było. Ale nawet Ci ludzie tak nie myslą, nawet oni, wbrew temu co twierdzą, chcą znów kochać. Bo nie ma innego stanu, w którym człowiek czułby się tak cudownie. Miłosć podnosi wiarę w siebie i własne siły, aplikuje kazdemu zakochanemu potęzną dawkę optymizmu. Czy moze zatem być niepotrzebna? Tak... wtedy, gdy kochamy kogos, z kim być nie mozemy lub kto nie kocha nas - wtedy miłosć zamiast nas unosić wbija nas w ziemię.

Załóżmy jednak, ze mowa o odwzajemnionej miłosci - czy moze jej być zbyt wiele? Przecież to takie cudowne uczucie! A jednak - może. Jakim sposobem? Czasem zbyt wiele wyrazów uczucia staje się męczące - mozna kogos przesłodzić naszą miłoscią lub wręcz zamęczyć zaborczoscią, która moze być wynikiem nadmiaru uczuć. Z drugiej strony, czasem mozna kochać tak bardzo, że zapomina się o sobie - wtedy jezeli mamy nieodpowiedniego partnera usprawiedliwiamy wszystkie jego braki, wady i nieodpowiednie zachowania, pozwalamy mu na wszystko i nie żądamy nic w zamian, krzywdząc tym samych siebie. A nawet jesli partner jest dobry, kocha itp, w któryms momencie znudzi mu się to jak dobrze mu jest i odejdzie w poszukiwaniu rozrywki - tak mówią statystyki (mężowie na ogół opuszczają kochające żony, które są dla nich naprawdę dobre - po prostu im się nudzą, a wcale nie musi to oznaczać, że kobiety te przestały dbać o siebie, akurat ten aspekt wcale tak wiele nie zmienia).

Niektórzy nie potrafią obdarzyć uczuciem, czy tez tego okazać po prostu, inni z kolei nie potrafią swych uczuć poskromić i mozna czytać z nich jak z otwartej karty, a potem niestety to wykorzystać. Miłosć to bardzo trudna rzecz...

I jeszcze jedna kwestia - czy tak naprawdę można kochać więcej niż raz? Według mnie kochać mozna wiele razy. Tak długo, az odnajdzie się tę prawdziwą miłosć. A czym ona w takim razie jest i jak ją poznać? Prawdziwa jest ta miłosć, która trwa na wieki, ta, która jest odwzajemniona, daje szczęscie i nigdy się nie kończy. Ta, która sprawia, że ludzie są ze sobą do końca życia. Ale jak zatem poznać ją na początku? Nie da się. Za każdym razem kocha się naprawdę. Albo raczej za każdym razem wierzy się, że się kocha naprawdę. Dopiero wspólnie spędzone, szczęsliwe lata, które nie są w stanie naruszyć tej miłosci, pokazują, że jest ona tą prawdziwą i tą jedyną. A w kazdym razie takie jest moje zdanie.

środa, marca 07, 2007

Przyjaciele

Nie tak znowu dawno temu, w czasie pogadanek zwanych ogólnie "gadaniem o niczym" lub zwyczajnie plotkowaniem miałam okazję opisać kilka osób z mojego otoczenia, których nazwałam przyjaciółmi. Niezwykle zaskoczyła mnie reakcja osób, z którymi rozmawiałam. Można ją pokrótce sprowadzić do jednego zdania: "I Ty tych ludzi nazywasz przyjaciółmi?"

Reakcja ta zmusiła mnie do paru refleksji. Na temat definicji przyjaźni. A raczej _mojej_ definicji przyjaźni. I wychodzi mi na to, ze nie bardzo widać u mnie rozgraniczenie na "przyjaciół", "kolegów" i "znajomych". Szczególnie w kontekscie powiedzenia "prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie". Ja rozgraniczam ludzi na tych, którzy są mi bliscy i tych, którzy nie są. Co to oznacza? Ze jezeli ktos został uznany za osobę mi bliską, to nazwę go przyjacielem i nawet, gdybysmy oddalili się od siebie, nawet gdyby osoba ta zrobiła mi krzywdę czy mnie zawiodła, przyjacielem nazywać ją będę. Bez sensu, co nie? ;)

Dla mnie przyjacielem jest się na całe życie. Po prostu. A przyjaciele też nie są idealni. Grunt, to znać ich wady i wiedzieć czego można od nich oczekiwać. Przyjaciół mam od różnych rzeczy. Są tacy, z którymi lubie pogadać, tacy, którym mogę się pozwierzać, tacy, którzy pocieszą, jesli trzeba, tacy, którzy pomogą, zapytają co jest, co zrobić, zagadają, gdy od dawna nie ma odzewu, czy też tacy, których mogę nie widzieć pół roku albo i więcej, ale wiem, że jak się spotkamy, to będzie tak, jakbysmy ostatnio widzieli się wczoraj. Niestety nie ma nikogo, kto byłby tym wszystkim na raz. Albo - albo. Z kims można poplotkować czy spędzić miło czas, ale już udać się po pocieszenie nie da rady, kogos można poprosić o pomoc w razie choroby, ale nie z pracą, itp., itd.

Wychodzi na to, że przyjacielem jestem w stanie nazwać kazdego, kto chce być częscią mojego życia, komu mogę powiedzieć cos o sobie bez skrępowania i kto nie boi się dzielić ze mną swoim życiem. Gdybym miała sprowadzić definicję przyjaciela do kogos, na kogo mozna liczyc zawsze i wszędzie i w kazdej sprawie... to prawie nikt by mi nie został...

poniedziałek, marca 05, 2007

Egoizm

Robiłam sobie ostatnio znów analizę osobowosci... W sumie to robie to dosć często ;). I cały czas dochodzę niestety do tych samych wniosków - nie nadaję się do tego swiata...

Kiedys wpojono mi straszliwie mocno przekonanie, że jestem egoistką. Bo potrafię sobie kupić cos do jedzenia nie zważając na ludzi dookoła - przyzwyczajona byłam do tego, że mam pieniądze, mam ochotę, to kupuję. Teraz biorę jeszcze pod uwagę towarzystwo - czy inni tez mogą sobie kupić, gdyby chcieli czy nie. Jesli jestem wsród ludzi, którzy nie mają pieniędzy, to nie kupię, jesli wsród takich co mają, to się nie przejmuję - w końcu jesli mają ochotę, też mogą zjesć.

Poza tym wpojono mi, że przede wszystkim egoistką jestem w łóżku i w związku - bo za dużo wymagam, a za mało daję z siebie. Teraz już wiem, że to bzdura, moje wymagania nie dorastały do pięt wymaganiom moich kolezanek, które, wraz zresztą z moimi kolegami, uznały niektóre z nich za cos, o czym nawet nie powinno się mówić, bo z założenia powinno być spełnione - na tym polega bycie razem.

Nie mniej jednak, od kiedy zaczęto mi uswiadamiać/wmawiać mój egoizm obserwowałam się prawie na każdym kroku, zeby przypadkiem nie zrobić nic, co mogłoby rzeczywiscie na to wskazywać. Podobnie obserwowałam ludzi, których sama uważam za egoistów. Tylko, że jakos nasze zachowania nie wydawały mi się podobne - znaczy w ogólnym odczuciu, bo wiadomo, że każdy ma momenty, kiedy skupia się na sobie. Dopiero inni ludzie wysmiali nazwanie mnie egoistą i wręcz namawiają mnie do zmiany zachowań na bardziej egoistyczne.

Egoistom łatwiej isć przez życie. Zdecydowanie. Z jednej strony dbają o swoje potrzeby, a z drugiej w sumie nie przejmują się tym co o tym myslą inni. Ja tak nie umiem. Bardzo ważne jest dla mnie to, co myslą inni ludzie, a z drugiej strony nie potrafię dbać o swoje potrzeby kosztem kogos innego. Podobno można się tego nauczyć, a ja wręcz powinnam, żeby było mi troche łatwiej i żeby ludzie przestali wykorzystywać moje "dobre serce", ale jest jeden problem. Ja nie chcę. Nie chcę być egoistą! Nie znoszę egoistów, nie cierpię ich zachowań i braku szacunku dla reszty swiata (bo w sumie do tego często się to zachowanie sprowadza). Nie potrafię tak i nie chcę tak umieć. I to jest najgorsze... pewnie rzeczywiscie skończę jako kolejna zwariowana starsza pani z bandą kotów. O ile mnie przedtem ludzie nie wykończą...

piątek, marca 02, 2007

Chobits

Dzis rano, kiedy jeszcze zamiast wstawać wylegiwałam się trochę w łóżeczku, przypomniała mi się jedna z moich ulubionych mang: Chobits. Manga moich ulubionych autorek, tworzących grupę CLAMP, wydana zresztą jakis czas temu po polsku, gdyby ktos był zainteresowany (mam, pozyczyć mogę ;) ). A cóż takiego szczególnego z tej mangi mi się przypomniało? Jeden wątek. Ale najpierw moze odrobinka wprowadzenia.

Chobits opowiada historię pewnego chłopaka, który na smietniku znajduje komputer osobisty. Ale nie byle jaki komputer (zwany tutaj "persocon", co jest zresztą japońskim odpowiednikiem polskiego "pecet"). Zacznijmy od tego, ze w tej historii wszystkie komputery tworzone są w postaci przypominających ludzi robotów. Niektórzy są nawet przekonani, ze posiadają one swoją osobowosć, ale większosć jest zwolennikiem teorii, że to wszystko tylko wrazenie sprawiane przez dobrze napisany program osobowosci. Komputer znaleziony przez naszego bohatera, co bardzo dziwne, nie posiada zadnego systemu operacyjnego. Jedyne, co ma, to program uczący, co czyni z tego persocona w sumie odpowiednik małego dziecka, które trzeba nauczyć co to jest łyżka i dlaczego trzeba zdjąć buty przed wejsciem do domu. Ponieważ jedyne słowo jakie ten persocon mówi na początku to "chii", tak własnie dostaje na imię. Chi. I tu zbliżamy się do tego, o czym chciałam napisać.

Przez całą opowiesć Chi czyta ksiązeczkę, a własciwie kilka jej kolejnych tomów, taką obrazkową, jakby dla dzieci, choć ciężką do zrozumienia, bo pisaną raczej aluzjami i półsłowkami. Historia z tej serii ksiązek tak naprawdę opowiada historię Chi. A przedmiotem tej historii są poszukiwania. Poszukiwania "kogos tylko mojego". Tak własnie stworzono Chi, żeby szukała na swiecie "kogos tylko swojego". Kogos, kogo pokocha. Wiem, absurd, kochający komputer, ale taki był pomysł autorek. Chi tak zaprogramowano, że poszukuje kogos, kogo szczęscie stanie się dla niej najważniejsze. Największy dylemat, to czy jak już tego kogos znajdzie, to czy on będzie kochał ją, taką jaką jest, nie taką, jaką by chciał, ze wszystkimi jej wadami i zaletami, wszystkimi możliwosciami, ale i ograniczeniami też.

Chi znajduje "kogos tylko swojego". Ten ktos kocha ją. Chi odchodzi, znika. Bo tak własnie trzeba, żeby ten ktos mógł być naprawdę szczęsliwy. Bo nie chce stać na drodze jego szczęsciu...

Dzis rano przypomniało mi się jak bardzo ta częsć opowiesci przypomina mi mnie...

(tych, którzy obawiają się spoilerów informuję, że mangę nadal przeczytać warto, nie zdradziłam wszystkiego ;) )

czwartek, marca 01, 2007

Smutkiem podszyty los, choć usmiechem witany
Pustka...

Koło fortuny się toczy, los wciąż powtarza
Pustka...

środa, lutego 21, 2007

Nakazy, zakazy i ograniczenia

Na specjalną prosbę (naprawdę kocikwiku zaraz dostanę przez to niedziałające "si" - wczoraj działało!!) oto dla potomnosci zamieszczam tutaj kolejną, tym razem własną, refleksję na temat związku:

nakazy/zakazy

Czy można komus w związku cos nakazać lub czegos zakazać? Według mnie - nie. Przecież nie mamy do czynienia z dziećmi, dorosłym się nie nakazuje i nie zakazuje, dorosłym się tłumaczy. Jeżeli cos mi nie odpowiada tłumaczę to drugiej stronie i ustalamy najlepsze działanie w tej sytuacji. Odwołując się do własnego doswiadczenia - nikt nie ma prawa mi mówić co mogę ubierać, a co nie, a tym bardziej straszyć konsekwencjami w postaci odejscia. Wysłucham stanowiska, że nie pasuje, że się za bardzo nie podoba, że lepiej byłoby tak czy siak, albo "gdybys kochanie mogła zrobić to dla mnie" - wysokie prawdopodobieństwo, że zrobię, ale zakaż mi, a sam mnie zmusisz do działania na przekór. Cóż to za zwierze może się tu odzywać moje, koń? To by pasowało, konie nie znoszą ograniczeń w końcu ;). Mysle jednak, ze (tak, kolejna literka polska szwankuje) tak to działa nie tylko w moim przypadku. Poza tym związek to partnerstwo, a nakazywanie czy zakazywanie nie jest objawem partnerskich stosunków.

ograniczenia

Czy należy ograniczać swoją drugą połowę? To już trudniejsze pytanie. Jeżeli ta osoba ma problemy, na pewno w niektórych kwestiach należałoby pomóc własnie stosując ograniczenia, ale nie we wszystkich. Jak bowiem ograniczać komus przyjemnosci? Kazdy ma prawo i potrzebę trochę się rozerwać, spędzić czas na robieniu czegos co lubi. Zabranianie mu tego to ograniczanie jego wolnosci. Mozna to zrobić dla wyzszej potrzeby, jak np niezbędna nauka, ale dla własnej? Jakim się wtedy jest człowiekiem? (Odp. - egoistą ;) ) A przy tym po co dziewczynie chłopak, któremu musi ona wyznaczać dozwolony czas na przyjemnosci, czyli innymi słowy przypominać, że powinien poswięcić trochę czasu jej, i odwrotnie?

Czas każdy organizuje sobie sam, to jak wyznaczasz sobie ramy, czyli dzielisz czas między ważne dla Ciebie rzeczy (przyjaciele, nauka, praca, przyjemnosci, partner itp.) swiadczy o Tobie i Twoich priorytetach. Tego nikt nie może zrobić za Ciebie.

wtorek, lutego 20, 2007

O związkach rzeczy kilka

Całkiem sporo sobie ostatnio rozmyślam o związkach damsko-męskich. Ba, nawet troszkę o nich rozprawiam. I z rozprawiania tego całego wyszło mi kilka rzeczy - czasem człowiek nie wie jak coś nazwać, ale zawsze znajdzie sie ktoś znajomy, kto pomoże :). Pokrótce zatem dwie zasłyszane uwagi, którymi mam ochotę się podzielić:

1. Czym w ogóle jest związek? - związek to miłość i wspólne plany.

Słowa Kasieńki mojej kochanej, której związek niejeden kryzys przeszedł, nie wyłączając rzucania pierścionkiem zaręczynowym, a jednak przetrwali. Ile to już? 7 lat? Ślub co prawda nadal w planach, ale domek już się buduje. Dlaczego są razem mimo wielu burz, które przeszli? Bo chcą - a najważniejsze to chcieć być razem i czuć, że druga strona też tego chce. To jest ten najbardziej podstawowy wspólny plan ;).

Na temat planowania mam mnóstwo własnych refleksji i słowa Kasieńki stawiające wspólne plany na pierwszym miejscu wśród podstaw związku naprawdę do mnie trafiły. Bo jeśli nie ma wspólnych planów na dalszą czy bliższą przyszłość, to po co być razem? Jeżeli każdy planuje osobno nie interesując się zdaniem drugiej osoby, to co to za para? To tak jakby i tak oboje żyli oddzielnie. I nie ma tu znaczenia, czy planuje się samemu na złość drugiej stronie: "bo nie będę się do Ciebie dostosowywać", czy coś w tym stylu, czy też planuje się samemu bo po prostu nawet się nie pomyśli o tej drugiej osobie. Tak czy siak coś jest nie tak. Bo będąc razem jakby na to nie patrzeć nie mamy już całkowitej kontroli nad swoim życiem, a wszystko co robimy ma już wpływ nie tylko na nas - obejmuje też tę drugą osobę. Ale żeby wyjaśnić wszystko co na ten temat myślę potrzebny byłby dłuższy elaborat ;).

2. Kobiety bardziej cenią intencje niż efekty.

Bardzo trafne spostrzeżenie Wojciecha. Aż sama się zdziwiłam jak jest słuszne kiedy przemyślałam różne swoje zachowania. Bo czy to naprawdę takie istotne, że kwiatek od ukochanego złamał się po drodze? Najważniejsze jest to, że tego kwiatka przyniósł, bo chciał sprawić komuś przyjemność. To zresztą działa na wszystkich poziomach, nie tylko romantycznym. Czy to ważne, że on nie dostał pracy? Najważniejsze, że chodzi ciągle na jakieś rozmowy kwalifikacyjne - czyli szuka pracy, a nie siedzi w domu i narzeka tylko na jej brak. Jakie ma znaczenie, że obiad przypalony? Chciał zrobić niespodziankę i to się liczy. A patrząc z drugiej strony - jakie to ma znaczenie, że przyniósł bukiet przepięknych kwiatów, skoro zrobił to "bo musiał"? Zdecydowanie intencje mają większe znaczenie niż efekty. Co naturalnie nie znaczy, że efekty się nie liczą. Liczą się bardzo, ale czasem wystarczą intencje. Szczere.

I tu dochodzimy też do innej związkowej kwestii: "zawsze będę Cię kochał", "już nigdy Cię nie opuszczę" itp, itd. Czy rzeczywiście można być tak naiwnym, żeby bez zastrzeżeń przyjąć taką obietnicę i spodziewać się jej dotrzymania, a potem ew. mieć pretensje, jeśli zostanie złamana? Pewnie są tacy ludzie. Jednak każdy rozsądny człowiek zdaje sobie sprawę, że obietnice dane na bardzo długi okres czasu niosą ze sobą pewne ryzyko niespełnienia. W końcu świat się zmienia, nigdy nie wiadomo co się wydarzy. Czy to jednak znaczy, że nie należy ich dawać? Nie należy ich traktować jak obietnice, te stwierdzenia są raczej odzwierciedleniem intencji i tak właśnie trzeba na nie patrzeć.

W tym momencie znów pozwolę sobie posłużyć się Wojciechową alegorią - czy jeżeli producent daje nam na produkt dożywotnią gwarancję, to rzeczywiście oznacza, że ten produkt nigdy się nie zepsuje? Nie. Oznacza to jedynie, że producent w swój produkt głęboko wierzy, troszczy się o nas i dołoży(ł) wszelkich starań byśmy z produktu byli zadowoleni. Ale 100% pewności nie ma, że będzie działać zawsze. A skoro nie ma 100% pewności, to co za różnica, może wybrać produkt bez gwarancji? Sami sobie odpowiedzcie na pytanie czy wolelibyście produkt z gwarancją, czy bez. Ten kto daje gwarancję pokazuje jednocześnie, że sam w swój produkt wierzy, więc jest i dla nas bardziej wiarygodny, a przez to jego produkt bardziej godny zaufania.

Zdecydowanie intencje wygrywają z efektami. Tylko muszą być znane.

wtorek, lutego 13, 2007

Walentynki

Jutro Walentynki... W moim małym rozumku ubzdurałam sobie, że wiele zależy od tego co się wydarzy w ten szczególny dzień... Zobaczymy. Jestem dobrej mysli, jak zawsze :).

Swoją drogą to dosć ciekawe, po raz pierwszy spotkałam kogos, kto nie uznaje tego uroczego, według mnie, swięta. A teraz okazuje się, że znam więcej takich osób - no z tym, że raczej są to osoby nie przywiązujące po prostu do tego swięta wagi raczej niż negujące jego rację bytu. Okazuje się oczywiscie, że w większosci to dla panów nie ma ono znaczenia, natomiast z tego co wnioskuję z zasłyszanych opowiesci, szczególną tendencję do nie uznawania istnienia tego swięta mają panowie wychowani na wsi. Ciekawi mnie z czego to wynika, chociaż mam swoje domysły ;).

Walentynki zawsze były dla mnie czyms szczególnym, chociaż przyznam, że zdarzało mi się je lekko zaniedbywać (może to przez to, że dzień przed mój były miał imieniny, więc jakos te swięta się zlewały i różnie to z nimi bywało). Nie mniej jednak zawsze uważałam to za cudowny pomysł - swięto zakochanych :). Niby nic, bo jak się jest zakochanym, to każdego dnia można to sobie nawzajem okazywać, ale jednak różnie to bywa... a tak można sobie zaplanować cos uroczego i romantycznego, czego nie robi się w zwykłych okolicznosciach.

Ostatnio postanowiłam sprawdzić jak to z tymi walentynkami było i tym co znają angielski polecam lekturę informacji w wikipedii (polska wersja jest do kitu). Szczerze mówiąc nie przypuszczałam, że jest to swięto wywodzące się aż ze sredniowiecza. Podzielałam raczej popularną opinię (prezentowaną własnie na polskiej wersji strony), że jest to kolejny nabytek pochodzenia amerykańskiego. A jednak nie jest :). Nie wiem jak Wy, ale ja jakos lepiej się z tym czuję :).

Dzisiaj widziałam ogłoszenie o wyjeździe walentynkowym. Na weekend. Z romantyczną kolacją, masażem i jakimis jeszcze bajerami - szkoda, że dopiero dzis, mogłabym rodziców wysłać i mieć domek dla siebie tylko ;).

W sobotę jadę oglądać domek Kasieńki mojej kochanej. Już podobno cały stoi, tylko okien brakuje no i wnętrze zrobić trzeba, ale i tak - woooow :D. W końcu kiedy oni zaczęli budowę... na jesieni? Nie pamiętam, muszę zapytać :). Naturalnie ploteczki jakies będą do tego z pewnoscią, bosmy się zdecydowały isć same, a przyszłego pana domu do roboty zagonić ;) (sam chciał! ;) ).

Własnie, przypomniało mi się jeszcze, że ogólnie w weekendzik (zatem w niedziele, bo sobota dla Kasieńki) miałam zajechać do Yohko, do Stargardu, imieninki ma jakos w tej okolicy. Kurcze, nieźle jak na mój ostatni wolny weekend :D. Uwielbiam plany robić :). Jakos tak się człowiek lepiej czuje jak wie, że cos miłego go czeka :). Nie wiem tylko co moja familia na te plany, muszę więc uprzedzić zawczasu ;).

No i oczywiscie najważniejszy news tygodnia! Ha!! Mam laptopa!! Nareszcie! Po dwóch i pół miesiąca (jak nie więcej) nareszcie mam sprawnego laptopka! Niestety nie jest to moja kochana Toshiba - odeszła nocą po wymianie wiatraczka. Zatem do mojego przybytku wprowadził się nowy laptopik i tak sobie myslę, że może teraz będę mogła w parę fajnych gier zagrać :D (naturalnie laptop jest do pracy, przede wszystkim do pracy i głównie do pracy, żeby nie było, że twierdzę cokolwiek innego ;) ).

piątek, stycznia 26, 2007

Dawno mnie tu nie było...

Zdaje się, że znacząco zaniedbałam swojego bloga - cóż, bywają takie dni, kiedy się nie ma weny i takie, kiedy ma się wenę, ale brak dostępu. Dzis mam po trochu obojga ;)

Dużo się rzeczy ostatnimi czasy u mnie wydarzyło. I to dla odmiany rzeczy naprawdę pozytywnych :). To zapewne jeszcze jeden powód, dla którego nic nie piszę - nie mam czasu dla siebie. Chociaz własnie dla siebie ten czas mam zajęty.. Zapowiadają się szczęsliwsze dni, a kto wie, może nawet miesiące, wolę jednak serduszka zbytnio nie pobudzać nadzieją zbyt wczesnie - na razie niech sobie skacze z radosci, byle nie za mocno i nie za daleko w przyszłosć, potem zobaczymy ;).

Pamiętnik pewnej Otaku nie był ostatnimi czasy zbytnio uzupełniany - bo też i jak można mysleć o pisaniu pamiętnika, kiedy koń w stajni z każdą chwilą ma się coraz gorzej?? Pewne fragmenty, być może nie do końca spójne, zamieszczam poniżej:

Z pamiętnika Otaku Saki:

Zapowiadało się kilka nudnych dni oczekiwania na powrót mego rumaka do zdrowia, a jednak nudno nie było z pewnoscią. Postanowilismy trochę pozwiedzać okolicę (czyt. odciągnąć Fungekiego od wciąż rosnącej liczby Krabów), a kiedy wrócilismy w oczy rzuciła mi się siedząca przy stoliku postać - może nie znam się dokładnie na wszelkich niuansach rokugańskich, ale mony rodziny Matsu na stroju Ikoma to chyba nie jest normalne zjawisko... Asahina-san też się wyraźnie zainteresował, podeszlismy porozmawiać z ową dziwną postacią. Korzystając z okazji, zabierając Matsu-san, poszłam jeszcze zobaczyć co z Ki i ku mojemu przerażeniu okazało się, że zamiast poprawy jest tylko gorzej! Założone mu opatrunki zdawały się wcale nie pomagać, to nie stajnia Otaku, tutaj mogą mu nie pomóc!

Z nadzieją, że Asahina-san będzie w stanie pomóc udałam się do niego mijając ogromny tłum gosci zajazdu, wsród których nie brakowało już chyba przedstawicieli żadnego klanu, bo nawet skorpionie szaty gdzies mi mignęły. Asahina-san nie mogł pomóc, jednak jego towarzyszka, Matsu Tetsuko-san, zaoferowała mi opowiesć, która wspominała o niezwykłej masci Krabów, leczącej wszelkie rany. Oferowałam 6 koku jednej pani Yasuki i otrzymałam próbkę tego niezwykłego leku. Oby pomogło!

Niedługo po moim powrocie ze stajni do stolika dołączył znów Fungeki-san (opuscił go gdy pani Tetsuko zaczęła opowiadać o Yasukich) niosąc w ręku i proponując nam krabią sake - ciekawe skąd ją wziął...

Po paru chwilach w zajezdzie wybuchł rwetes, stało się cos niewyobrażalnego - morderstwo! Zabito jednego pana Yasuki i myslę, że nie tylko moje mysli nagle skoczyły ku Matsu.. Czyżby jednak nie był w stanie się opanować?

Na widok Schodzących po schodzach Yasukich w oczach Matsu-san znów błysnęła chęć mordu, a ręka sięgnęła do miecza - na decyzję miałam tylko ułamek sekundy, ale po alkoholu, obolały - dyskretnie podstawiłam mu nogę a on wyłożył się jak długi i stracił przytomnosć. Kazalismy odniesć go do pokoju, gdyż najwyraźniej wypił za dużo... Tylko co teraz? Czy Matsu jest winny? Jesli tak, to trzeba go natychmiast wydać, ale jesli nie, skazalibysmy niewinnego, wszak Asahina-san potwierdzi moje słowa, a to już dwóch samurajów przeciwko jednemu...